Wilson i socjobiologia, genetyczne podstawy uczuć i moralności, rodzina, altruizm, patriotyzm
W latach siedemdziesiątych dwudziestego stulecia wybuchł kolejny naukowy i, chyba w równym stopniu, obyczajowy skandal. Amerykański biolog E. O. Wilson, dotychczas zajmujący się owadami, a zwłaszcza owadami społecznymi, nieoczekiwanie tworzy nową dziedzinę wiedzy, którą nazywa socjobiologią. Spotyka go za to ostracyzm ze strony oburzonych tradycjonalistów, złośliwość studentów, wyzwiska, a nawet ataki za pomocą jajek i pomidorów. Szczęśliwie dla Wilsona czasy, kiedy nieprawomyślnych uczonych palono na stosach jako heretyków, już dawno minęły i na groźbach wszystko się skończyło, chociaż hasło „socjobiologia” ciągle wywołuje emocje w kręgach klerykałów. O co właściwie poszło?
Otóż idea była prosta. Socjobiologia jest jak najbardziej naturalną konsekwencją ewolucjonizmu i teorii doboru, których przecież nikt już nie potrafi poważnie zakwestionować. Doktor Wilson założył logicznie, że przyjęcie pochodzenia człowieka od zwierząt musi również oznaczać akceptację zwierzęcych korzeni naszej psychiki i kultury czyli tego, co zazwyczaj zwie się duszą. Oczywiście jest to kamień obrazy dla kreacjonistów, którzy wielokrotnie próbowali zakazać lub przynajmniej zataić badania wskazujące na podobieństwa w zachowaniu człowieka i zwierząt.
Dość zabawnym, aczkolwiek bardzo wymownym, przykładem uciekania od faktów, które nie zgadzają się z przyjętą ideologią może być zachowanie George’a Levicka, biologa z wyprawy Scotta na Antarktydę. W roku 1912 Levick obserwował pingwiny adeli i ku swej zgrozie odkrył, że są one skrajnie „niemoralne” - masturbują się, dopuszczają się gwałtów i pedofilii a nawet nekrofilii, niektóre zaś wykazują zachowania homoseksualne. Dla człowieka wychowanego w wiktoriańskiej Anglii sam seksualizm był czymś wysoce podejrzanym i obwarowanym dziesiątkami zakazów, a praktyki odkryte wśród rzekomo nieskażonych grzechem zwierząt wydały mu się szczególnie odrażające. Charakterystyczne, że nie wyciągnął ze swoich obserwacji żadnych wniosków o charakterze światopoglądowym. Postanowił jedynie ukryć niewygodne odkrycie, opisując je po grecku, żeby zgorszyć jak najmniejszą liczbę Brytyjczyków. Tymczasem fakty zasygnalizowane przez Levicka mają jednoznaczną wymowę: prawdziwe i rzekome dewiacje uznawane za wynik zepsucia człowieka czy wręcz za rezultat grzechu pierworodnego są znane już zwierzętom.
Powstaje więc pytanie o cechy rzekomo wyłącznie ludzkie.
Bez wątpienia wspólną dla wszystkich organizmów jest dążność do pozostawienia jak największej liczby potomstwa i „jak najwyższej jakości”. Co to znaczy? Otóż potomstwo powinno być maksymalnie sprawne, czyli zdolne do rozmnażania. Czy nie dotyczy to również człowieka? Oczywiście że tak. Zajrzyjmy tylko do wszelkich „świętych ksiąg”, łącznie z Biblią, rozsianych po całym świecie a łatwo stwierdzimy, że bez względu na religię i położenie geograficzne wszystkie one nakazują mnożyć się, a liczbę potomstwa uważają za wskaźnik sukcesu czy nawet bożego błogosławieństwa. Dopiero pod koniec drugiego tysiąclecia naszej ery pojawiły się tendencje nieco odmienne, to znaczy mniej dzieci, a za to lepiej wykształcone i bogatsze. Jednak zazwyczaj takie poglądy ograniczają się do wyższych, zamożniejszych i lepiej wykształconych grup społecznych czy też do najbogatszych na świecie społeczeństw jak choćby Europa, Ameryka Północna lub Japonia. Pozornie więc odchodzi się od modelu biologicznego sukcesu.
A jednak, dość paradoksalnie, taka zmiana ideologii nie tylko nie przeczy tezom socjobiologicznym, ale je wręcz potwierdza. Chodzi bowiem o jakość potomstwa, jego skuteczność oraz związaną z tym strategię rozmnażania. Organizmy prymitywne stosunkowo mało inwestują w rozmnażanie i dzięki temu mogą produkować ogromne ilości „taniego” potomstwa, nie troszcząc się zbytnio o jego jakość. Tak jest w przypadku bakterii, pierwotniaków, większości grzybów i roślin oraz drobnych zwierząt. Przecież jeśli drzewo wydaje tysiące małych nasion, mimo utraty większości z nich (na przykład pożartych), pewna ich liczba może stać się zaczątkiem następnego pokolenia. Podobnie niewielkie ssaki, jak na przykład mysz, mają w pojedynczym miocie po kilkanaście młodych, zapewniając przetrwanie i dojście do dojrzałości choćby jednemu czy dwóm osobnikom, a to już wystarcza, zwłaszcza jeśli uwzględnić, że myszy mogą mnożyć się kilka razy w roku. Inaczej się dzieje, kiedy w miocie jest tylko jedno lub dwoje młodych; wtedy nie można już liczyć na statystyczną szansę przeżycia młodych osobników pozbawionych jakichkolwiek praktycznych umiejętności, bo prawdopodobieństwo ich przedwczesnej śmierci jest bliskie 100%. Dlatego wiele gatunków zmniejszając liczbę produkowanego jednorazowo potomstwa jednocześnie rozwija opiekę nad młodymi, aby chronić je przed niebezpieczeństwami, a z czasem nawet nauczyć określonych strategii przetrwania. Oczywiście w takiej sytuacji inwestycja energii i czasu w pojedynczego potomka jest bardzo duża, co z kolei uniemożliwia wychowanie ich większej liczby. Powstaje więc sprzężenie zwrotne dodatkowo wzmacniające tendencję do redukcji liczby potomstwa: więcej uwagi poświęcanej pojedynczemu dziecku wyklucza dużą liczbę dzieci, a to powoduje, że każde dziecko ma lepszą opiekę. Oczywiście w ostatecznym biologicznym rozrachunku skutek obu strategii jest mniej więcej ten sam: z bardzo licznego miotu pozbawionego opieki rodzicielskiej do dojrzałości dochodzi tylko jeden albo dwa osobniki, a z miotu liczącego na wstępie załóżmy dwa młode dzięki troskliwej opiece przeżywają oba. A zatem i w jednym i w drugim przypadku udaje się przejść do następnego pokolenia. Natomiast istotną różnicą jest tu ilość informacji o świecie oraz doświadczenia przekazanego przez rodziców następnemu pokoleniu: brak opieki nad potomstwem wyklucza przecież indywidualną naukę, a zatem spowalnia tempo zmian i przekłada się na słabszą zdolność do adaptacji.
Czy u człowieka nie obserwujemy podobnych procesów? W bardzo licznych rodzinach w krajach ubogich, gdzie śmiertelność dzieci sięga nawet 70-80%, na ogół jest wiele potomstwa, aby choć kilkoro przeżyło. W miarę poprawiania warunków sanitarnych, opieki zdrowotnej i wyżywienia wyraźnie spada dzietność, bo coraz większy procent potomstwa osiąga dorosłość i nie trzeba liczbą rekompensować wysokiej śmiertelności. Stąd właśnie w krajach rozwiniętych, gdzie przeżywa ponad 90% dzieci, pary miewają ich zaledwie dwoje lub troje, a bywa że tylko jedno. A więc mechanizm tego zjawiska i jego znaczenie praktyczne są tożsame ze strategiami rozrodczymi innych organizmów żywych. Zresztą identyczne są również dalsze skutki przyjętej strategii. W rodzinach wielodzietnych z konieczności mniej czasu poświęca się pojedynczemu potomkowi i zwykle poziom jego wykształcenia i osiągniętej inteligencji są niższe w porównaniu do rodzin o mniejszej liczbie dzieci. Za to dzieci z pierwszej grupy, na ogół bardziej zdane na siebie, są samodzielniejsze, chociaż statystycznie częściej ulegają nieszczęśliwym wypadkom i zwykle wchodzą w dorosłe życie gorzej wyposażone pod względem materialnym, ponieważ pochodzą z uboższych rodzin. Jak więc widać, mechanizm jest zasadniczo identyczny z tym, co można zaobserwować u innych organizmów. Chyba więc tylko ideologiczne zaślepienie każe tradycjonalistom uparcie zaprzeczać, że mamy tu do czynienia ze zjawiskiem o biologicznym podłożu, choć oczywiście zmodyfikowanym kulturowo i rozbudowanym w ramach ludzkich społeczeństw.
Mimo opisanych wcześniej mechanizmów opieka nad potomstwem jest przedmiotem nieustannego konfliktu między rodzicami, ponieważ oboje chcieliby ją zapewnić swoim dzieciom, ale przy jak najmniejszych kosztach własnych. Krótko mówiąc ideałem wydaje się kukułka podrzucająca jajko innemu ptakowi, który już zatroszczy się o jej potomstwo. Pomijając czynniki środowiskowe, o tym, na kogo spada obowiązek opieki, najczęściej decyduje forma zapłodnienia. U gatunków z zapłodnieniem zewnętrznym, jak na przykład u wielu ryb, bywa, że samica składa jaja i szybko się oddala. Kiedy on je zapładnia, jej już nie ma w pobliżu i to samiec, jeśli chce zapewnić potomstwu przetrwanie, musi przejąć opiekę. On opiekuje się młodymi również w tych rzadkich przypadkach, kiedy występuje poliandria, co obserwuje się choćby u strusia. Jednak najczęściej to samica zostaje opiekunką potomstwa, ponieważ jej wkład w produkcję nielicznych lecz dużych komórek jajowych jest o wiele większy, niż koszty poniesione przez samca na wyprodukowanie masy drobnych plemników. Ona również ma wielokrotnie mniej możliwości przekazywania swoich genów do następnego pokolenia ze względu na małą liczbę jaj w porównaniu do ilości plemników samca. W rezultacie to samicy bardziej zależy na przetrwaniu potomstwa z jej genami; on, dzięki licznym plemnikom, ma dużo większe szanse na wielokrotne powtórzenie próby rozmnażania choćby z innymi samicami.
A jeszcze wyraźniej widać te zależności u form z zapłodnieniem wewnętrznym i żyworodnych. Cały proces odbywa się wtedy w ciele samicy, dzięki czemu liczba jaj ulega dalszemu zmniejszeniu, bo straty są wtedy minimalne. Z drugiej jednak strony samica tym bardziej musi oszczędzać te nieliczne komórki jajowe i nie może ich marnować na łączenie z mało wartościowymi plemnikami. Stąd wynika jej ostrożność przy wyborze partnera. Natomiast dla samca wraz z przejściem od zapłodnienia zewnętrznego do wewnętrznego zmienia się niewiele - dzięki dużej liczbie plemników może zapłodnić nawet kilka samic pozostawiając je potem swemu losowi, jak to jest na przykład u przytłaczającej większości ssaków. Samiec słusznie liczy, że każda samica zrobi, co będzie mogła, aby ochronić swoje nieliczne potomstwo z jej genami, a tym samym również z genami samca. On zaś może w tym czasie próbować szczęścia z innymi partnerkami.
Z tego punktu widzenia zapłodnienie wewnętrzne wyraźnie foruje samca i ogranicza możliwości jego partnerek. A z drugiej strony staje się przyczyną rozwoju złożonych rytuałów, zalotów mających reklamować zalety samca, który stara się ją przekonać o wysokiej jakości swojego materiału genetycznego. Oczywiście pociąga to za sobą rozwój drugorzędnych cech płciowych jak na przykład barwnych łusek, piór czy włosów, szczególnie ukształtowanych ogonów albo innych części ciała samców, rytualnych tańców albo śpiewów... Czy nie przypomina to nam podobnych ludzkich rytuałów, muzyki i przepisów mody, tańców i zabaw o wyraźnym podtekście seksualnym? On się prezentuje, a ona wybiera i robi to ostrożnie, ponieważ dysponuje zaledwie jedną komórką jajową miesięcznie, kiedy on ma miliony plemników każdego dnia.
Inna, bardziej demokratyczna możliwość rozwiązania problemu potomstwa to opieka sprawowana przez oboje rodziców. Taka sytuacja występuje tylko wtedy, gdy jeden osobnik z całą pewnością nie potrafi sam ochronić potomstwa. Odejście partnera oznaczałoby wtedy utratę genów i tego, który pozostał z młodymi, i tego, który odszedł. To nikomu się nie opłaca i dlatego ostatecznie rozwija się współpraca. Jest to sytuacja częsta u ptaków, gdzie jaja muszą być stale ogrzewane i chronione, czemu nie podoła tylko jeden rodzic, bo co pewien czas musi oddalić się w poszukiwaniu pożywienia. Na przykład u pingwinów cesarskich samiec przez wiele tygodni nosi i ogrzewa jedyne jajo na swoich łapach, aby je potem oddać pod opiekę samicy, która ten czas spędzała pożywiając się w oceanie. Wtedy on idzie do wody, gdzie odzyska kilogramy stracone podczas długiej głodówki. Składanie jaj może więc okazać się początkiem współpracy rodziców w wychowaniu potomstwa.
Porównanie tych danych z sytuacją obserwowaną u człowieka wskazuje, że z jednej strony jesteśmy typowymi ssakami, a z drugiej rozwinęliśmy specyficznie ludzkie wzorce zachowania, choć mające swoje korzenie w regułach rządzących genetyką. Podobnie jak u wszystkich ssaków czy, szerzej rzecz ujmując, organizmów z zapłodnieniem wewnętrznym, mężczyzna (samiec) wykazuje zdecydowaną tendencję do kontaktów seksualnych z jak największą liczbą kobiet (samic). Stąd powszechnie znana „niewierność” mężczyzn i pewna niechęć do związków monogamicznych: nieświadomie realizują biologiczny program jak największego rozpowszechnienia własnych genów. Natomiast kobieta stara się przywiązać do siebie mężczyznę i wykluczyć związki seksualne swego mężczyzny z innymi partnerkami, ponieważ w ten sposób zapewnia najlepszą opiekę dla siebie samej i swojego potomstwa (swoich genów). Z jej punktu widzenia monogamia jest więc stanem idealnym, ponieważ ona i tak nie ma możliwości łatwego rozprzestrzeniania swoich genów. Tak więc cała nasza kultura okazuje się wynikiem tego konfliktu interesów, a jego widoczne przejawy to choćby śpiew zakochanego mężczyzny w operze, sztuka flirtu i uwodzenia, konkursy piękności, popisy sportowców, podręczniki seksu... Wszystkie te zjawiska u swoich podstaw mają dobór płciowy.
Z opieką nad potomstwem wiąże się jeszcze jeden trudny do przecenienia element. Chodzi o więź emocjonalną między rodzicem i potomstwem. Zazwyczaj wydaje się nam oczywistym, że taka więź istnieje i w powszechnym odczuciu wszelkie próby jej zaprzeczania są czymś absolutnie niedopuszczalnym, wręcz dewiacją. Mało tego, większość z nas uzna tę więź za immanentną, typowo ludzką cechę, element duszy, która stanowi o naszym człowieczeństwie. Nie chcemy przy tym pamiętać, że znany nam kot także opiekuje się swoimi małymi, potrafi o nie walczyć i wyraźnie cierpi, gdy odebrać mu dziecko. To samo dotyczy psa, krowy, kury... a doświadczenia z zoo wskazują, że owa więź jest zjawiskiem powszechnym. A zatem to wyłącznie nasze zadufanie jest przyczyną powtarzania bezpodstawnych tez o jakoby „zasadniczej odmienności ludzkiego odczuwania”. Wszystko wskazuje wyraźnie na coś zupełnie innego: na naszej planecie zdajemy się być jedną z bardzo wielu istot czujących, a miłość rodzicielska okazuje się być zjawiskiem o podłożu biologicznym, co przecież wcale nie obniża jej wartości. Co więcej, obserwowana silniejsza więź między matką i dziećmi aniżeli między ojcem i dziećmi ma swoje głębokie biologiczne uzasadnienie: przecież to ona poświęciła więcej energii i czasu na wyprodukowanie komórki jajowej i dlatego musi ją bardziej szanować. W ten sposób powstaje miłość rodzicielska.
Dzięki genetyce lepiej możemy tę miłość rozumieć. Socjobiologia zakłada, że siła więzi uczuciowych w rodzinie jest zazwyczaj wprost proporcjonalna do liczby wspólnych genów, ponieważ nadrzędny cel każdego organizmu na Ziemi to pozostawienie jak największej liczby własnych genów czyli przekazanie ich następnemu pokoleniu. Stąd powszechna troska o rozmnażanie i dążność do posiadania tak licznego i tak sprawnego potomstwa, jak to tylko możliwe, ponieważ to ono jest nośnikiem genów. Stąd również idea „samolubnego genu” odzwierciedlająca powszechnie znany fakt, że najsilniej jesteśmy przywiązani do swoich dzieci (przenoszących w przyszłość aż 50% naszych genów), rodzeństwa a potem wnuków (25% naszych genów). Na ogół im dalsze pokrewieństwo, tym słabsze są związki uczuciowe. Wydaje się to tak naturalne i „ludzkie”, że wielu z nas z trudem akceptuje fakt istnienia tych samych zasad również u innych gatunków. A tymczasem na przykład badania nad amerykańskimi pieskami preriowymi jednoznacznie pokazują, że wartownik pilnujący kolonii ostrzega wcześniej i głośniej, jeśli drapieżnik zagraża jego dzieciom, rodzeństwu albo wnukom. Słabsze są jego reakcje w odniesieniu do wujków, cioć oraz dalszych krewnych, a pokrewieństwo dalsze niż kuzynostwo zazwyczaj nie daje się już odróżnić na tle całej kolonii. Ale i tak swoją własną kolonię przedkłada nad zupełnie obce pieski preriowe, co znowu jest zbieżne z faktem, że wszystkie osobniki z jednej kolonii zwykle są ze sobą jakoś spokrewnione.
Podobne prawidłowości odkryto u wszystkich przebadanych zwierząt społecznych z tym jedynie zastrzeżeniem, że im bardziej rozwinięty mózg i cały system nerwowy, tym więcej pojawia się rozmaitych modyfikacji. Na prostą zasadę pokrewieństwa nakładają się jeszcze zachowania altruistyczne czyli to, co nazywamy przyjaźnią. Niemal do końca XX wieku powszechnie sądzono, że tego rodzaju zjawiska dotyczą wyłącznie człowieka. A tymczasem u wspominanych już piesków preriowych zdarza się obserwować, jak dwa niespokrewnione osobniki trzymają się zawsze razem, wzajemnie sobie pomagają, a nawet ostrzegają się przed niebezpieczeństwem, chociaż ryzykują w ten sposób własnym życiem (zwracanie na siebie uwagi drapieżnika). Czy nie przeczy to sformułowanej wcześniej zasadzie o dominującej roli genów? Pozornie tak, ale przy bliższym zapoznaniu się ze zjawiskiem zauważono, że dwa genetycznie obce czy też bardzo odległe osobniki świadczą sobie wzajemne usługi, przez co zwiększają swoje szanse przetrwania. Przykładem może być kolonia chomików, w której sąsiedzi „bezinteresownie” pomagają przepędzać intruzów z zewnątrz. Ten altruizm jest jednak rezultatem gry interesów, bo w przyszłości sąsiad się zrewanżuje i także pomoże w walce z obcymi.
Oczywiście można sobie wyobrazić sytuację, gdy każdy osobnik zachowuje się ściśle egoistycznie i ogranicza się wyłącznie do obrony własnej rodziny. A jednak, paradoksalnie, w ten sposób zmniejsza szanse przetrwania swoich bliskich krewnych, ponieważ nie może liczyć na odwzajemnioną pomoc sąsiadów, którym sam nie pomagał. Ostatecznie więc najskuteczniejszą metodą okazuje się ograniczona współpraca według formuły „ja tobie, a ty mnie”. I oto w ten sposób odkrywamy najgłębsze podłoże przyjaźni, które wcale nie jest tak bezinteresowne, jak chcielibyśmy to sobie romantycznie i naiwnie wyobrażać. Czy jednak należy się przez to obrazić na rzeczywistość, albo odrzucić socjobiologię, bo nie odpowiada naszym pragnieniom lub wcześniejszym ideom? Takie postępowanie byłoby jawnym absurdem tak samo, jak absurdalny byłby powrót do teorii geocentrycznej z Ziemią jako środkiem wszechświata, choć z pewnością czulibyśmy się dużo raźniej wiedząc, że całe istnienie kręci się wokół nas jako istot pod szczególną opieką niebios.
A to jeszcze nie koniec tych socjobiologicznych herezji, bo z tego samego „wzajemnego altruizmu” wywodzi się też patriotyzm. Tylko pozornie jest on ideologiczną konstrukcją wysoko rozwiniętego umysłu. W istocie patriotyzm oznacza wzajemność zachowań altruistycznych w obrębie większej grupy osobników żyjących razem. Jeśli ktoś wyświadczy przysługę drugiej osobie i za to nie żąda od niej natychmiastowej nagrody, to nie oznacza wcale, że zupełnie tej nagrody nie oczekuje. Raczej traktuje swoją usługę jako swoisty kredyt na przyszłość. Kiedyś i on może potrzebować pomocy i całkiem możliwe, że ją otrzyma od zupełnie innej osoby, choć należącej do tej samej społeczności. Społeczeństwo jest więc jakby rezerwuarem wzajemnych usług, do którego wrzucamy nasz osobisty wkład (na przykład pomoc innemu potrzebującemu), a za to w przyszłości możemy liczyć na pomoc z tego wspólnego rezerwuaru. I taka jest najgłębsza istota patriotyzmu jako przywiązania do danego narodu i kraju. Bronimy „swoich” przed obcymi, bo z nimi zawarliśmy tę wzajemnie korzystną umowę.
W dodatku członkowie naszej populacji albo stada są w większości jakoś z nami spokrewnieni. Przecież w obrębie każdej wspólnoty nieuchronnie dochodzi do wzajemnego krzyżowania częściej aniżeli z osobnikami pochodzącymi z innych wspólnot, co oznacza, że przeciętny osobnik z mojej grupy zazwyczaj jest mi genetycznie bliższy od kogoś zupełnie z zewnątrz, całkiem obcego. Dlatego współpracując ze „swoimi”, w jakiś sposób, choćby pośrednio, wspieramy własne geny, realizując biologiczną zasadę doboru grupowego.
Jednym słowem kulturowe przywiązanie do narodu i wszystkie wzniosłe ludzkie porywy patriotyczne a także nacjonalizm, ksenofobia, rasizm i szowinizm ostatecznie okazują się mieć swoje głębokie korzenie w „samolubnym genie”. Obcy znaczy gorszy, ponieważ najprawdopodobniej nie jest ze mną spokrewniony.
Dotyczy to także przywiązania do określonego miejsca. Ileż to romantycznych wierszy poświęcono ziemi ojczystej i jak bardzo ten temat uległ mitologizacji! A tymczasem terytorializm należy do repertuaru zachowań licznych zwierząt i chodzi w nim tylko o zapewnienie sobie i potomstwu dostatecznej ilości pożywienia oraz przestrzeni. W gruncie rzeczy czy nie te same cele przyświecają rządom i narodom broniącym swoich krajów? Niektóre ideologie polityczne mówiły otwarcie o przestrzeni życiowej dla narodu i nakazywały podbijanie innych krajów. Różnica polega tylko na istnieniu bardzo rozbudowanego systemu symboli, którymi posługują się ludzkie społeczeństwa i nie zawsze nasz symbol, w tym wypadku określenie z języka, odpowiada bezpośredniej przyczynie zjawiska. Dlatego posługujemy się pojęciem narodu, ojczyzny i patriotyzmu, chociaż właściwie są to synonimy lub raczej pojęcia bliskoznaczne w stosunku do bardziej podstawowej populacji i terytorializmu, lub jeszcze głębiej - doboru grupowego oraz mechanizmu nazwanego samolubnym genem.
Oczywiście idea samolubnego genu jest nieco upraszczająca, ponieważ pomija fakt, że w zaawansowanych społeczeństwach, na przykład u człowieka, zachowania altruistyczne, przyjaźń czy patriotyzm wynikają często z symboliki. Pierwotnie wspólnota ojczyzny oznaczała wspólnotę populacji, a zatem realne biologiczne pokrewieństwo wyrażone liczbą wspólnych genów. Z czasem jednak do tej samej ojczyzny zaczęli się przyznawać ludzie różnego pochodzenia czyli niespokrewnieni, lecz siła symbolu ojczyzny wystarczy, żeby wywołać zachowania altruistyczne i poczucie wspólnoty. Samolubny gen w zjawisku patriotyzmu stracił więc realną podstawę, ale stał się bazą dla idei społecznej. Zresztą historia ludzkości zna przykłady, kiedy podejmowano próby przywrócenia genetycznej podstawy wspólnot narodowych. Tak powstawały różnej maści rasizmy oraz ideologie wymagające udokumentowania „czystego” pochodzenia. Tak było na przykład w formacjach SS, gdzie „aryjskie” pochodzenie należało wykazać do czwartego pokolenia wstecz. Niestety, idea narodowa doprowadziła do najstraszniejszych masowych zbrodni w dziejach ludzkości, co nie jest szczególnie chwalebne z punktu widzenia zasad etyki, ale dobrze odpowiada koncepcji samolubnego genu „dążącego” do usunięcia innych genów stanowiących konkurencję.
Przykładów ludzkich zachowań i cech kultury człowieka zakotwiczonych w biologii można by wyliczać jeszcze bardzo wiele, wchodząc jednocześnie w coraz drobniejsze szczegóły naszej istoty. W tym szkicu wymieniono zaledwie najistotniejsze zjawiska obejmujące główne sfery ludzkiej natury, aby tylko zasygnalizować i pokazać ogólniejszą zasadę, ale i tak łatwo zauważyć, że określają one nasz bardzo złożony charakter. Z jednej strony jesteśmy bowiem gatunkiem wyraźnie biologicznym i do biologii można w jakiś sposób sprowadzać wszystkie nasze zachowania, a z drugiej reprezentujemy stan rozwoju wykraczający poza naszą biologiczność. Wystarczy przypomnieć o ludziach dążących do jakiegoś ideału czy wartości uznawanej przez nich za najwyższą, aby stwierdzić, że nierzadko odrzucamy cele biologiczne podporządkowane wyłącznie bezpośredniemu dyktatowi samolubnego genu. Przecież dla idei, kariery lub pracy rezygnujemy z dzieci, negując tym samym biologiczne reguły życia. Oczywiście zawsze możemy powiedzieć, że w ten sposób pracujemy dla swojej społeczności, narodu albo kraju, czyli jednak na rzecz własnych genów rozproszonych w całej wspólnocie. Podobne zachowania są znane w stadzie wilków, gdzie rozmnaża się zaledwie kilka dominujących osobników (czasem tylko jedna samica), a inne pomagają dominantom. Osobniki podporządkowane są zwykle spokrewnione z dominantem, a więc w potomstwie dominanta wspierają swoje geny. Przypomina to instytucję użytecznych ubogich i bezdzietnych krewnych, którą opisał Balzac.
Jednak nie wszystkie zachowania można bezpośrednio łączyć z samolubnym genem. Znamy przecież przykłady ludzi, którzy emigrują do obcego kraju, tam wtapiają się w miejscową, a więc genetycznie obcą, ludność i nowej ojczyźnie poświęcają swoje siły. Mają świadomość, że nie są stąd, a mimo to z poświęceniem pracują na rzecz swojego nowego społeczeństwa. Być może tworzą warunki dla rozwoju swego przyszłego potomstwa, a wtedy znów wypływa samolubny gen. Niestety, to nie jest takie proste. Wielu imigrantów jest bowiem programowo bezdzietnych, co spotyka się wśród jednostek wybitnych, uczonych, artystów czy myślicieli wyjeżdżających tam, gdzie mogą realizować swoje projekty. A zatem umysłowość i wartości intelektualne, choć wyrosłe z biologii, bardzo często przekraczają ją stając się światem dla siebie, w którym nawet pozostawienie po sobie potomstwa zeszło na plan drugi, ustępując dziedziczeniu społecznemu, czyli tradycji kulturowej. Biologiczne uwarunkowania i popędy przerodziły się na ogół w archetypy – struktury pojęciowe i symbole określane za pomocą społecznie zakodowanych zwyczajów, wartości i postaw, języka oraz sztuki tworzących razem swoisty wszechświat człowieka, subiektywny „antropokosmos”. W roli podstawowych sił występują tam płodność, seks, dominacja, kobiecość i męskość, życie i śmierć, trwanie i przemijanie, przynależność do grupy i wrogość do obcych, współzawodnictwo, przyjaźń... Dziedziczenie biologiczne ustąpiło dziedziczeniu społecznemu, a tożsamość populacji i gatunku tożsamości kulturowej, zwłaszcza językowej.
Nie bójmy się więc socjobiologii i szukajmy w niej części odpowiedzi na odwieczne pytanie o to, skąd przychodzimy i kim jesteśmy. Jednak nie czyńmy jej kolejnym intelektualnym fetyszem. Jest to po prostu jeszcze jedno, niewątpliwie bardzo użyteczne, narzędzie naszego samopoznania i interpretowania rzeczywistości.
Literatura
D.M. Buss, Ewolucja pożądania. Gdańsk 1996.
R. Dawkins, Ślepy zegarmistrz. Warszawa 1994.
V.B. Dröscher, Białe lwy muszą umrzeć. Warszawa 1997.
J.R. Krebs, N.B. Davies, An Introduction to Behavioural Ecology. Blackwell Sci. Publ. 1990.
M.M. Valle, Biological Bases of Race, Culture and History. Lima 1964.
E.O. Wilson, O naturze ludzkiej. Warszawa 1988.
E.O. Wilson, Sociobiology: the New Synthesis. Cambridge 1975.