Thomas S. Kuhn, Charles Fort i obserwacje wyklęte przez naukową ortodoksję, dekonstrukcja Jacques’a Derridy, ekscentrycy
Znany amerykański historyk nauki, Thomas S. Kuhn, opisał z pozoru błahy eksperyment psychologiczny przeprowadzony w roku 1940. Kilku osobom pokazywano karty do gry. Najpierw każdą kartę prezentowano bardzo krótko, a potem stopniowo wydłużano czas przeznaczony na rozpoznanie. Przy tym kilka kart było fałszywych, to znaczy normalnym znakom dano nieprawidłowe kolory. Początkowo badani nie mieli żadnych wątpliwości i bez wahania wymieniali nazwy kart, które w ich mniemaniu widzieli. Przy wydłużeniu czasu pojawiały się pierwsze wahania - ludzie zaczynali zdawać sobie sprawę, że coś jest nie tak, chociaż nie byli całkiem pewni, co. Ktoś stwierdził ze zdziwieniem, że widzi na przykład czarny znak kier otoczony czerwoną obwódką. Przy dalszym wydłużeniu czasu większość badanych odkrywała wreszcie, że część znaków ma niewłaściwe kolory. Jednak nawet wtedy niektórzy jakby nie dopuszczali tej myśli i popadali w dezorientację: nie umieli określić, co widzą, zaprzeczali, że pokazano im kartę do gry, lub wątpili w swoją znajomość kart. Tak dalece kłóciło się to z ich wiedzą, że nie chcieli widzieć czegoś, co łamie ich ustalony porządek świata. Pogwałcenie konwencji było bardzo „niestosowne”!
Kuhn uznał, że chodzi tu o zjawisko o wiele szersze niż karty i opiera się na nim całe ludzkie poznanie, a w konsekwencji również to, co się zwie gmachem obiektywnej nauki. Wzbudził tym oczywiście sporo protestów w środowisku naukowym. Z drugiej zaś strony spotkał się z poparciem niektórych bardziej niezależnych intelektualistów. Jego wnioski okazały się więc tyleż zaskakujące, co interesujące, choć z pozoru nie powinny nikogo specjalnie dziwić. Przecież w życiu codziennym często mówi się, że ludzie widzą, co chcą widzieć i łatwo znaleźć tego przykłady. Cały problem w tym, że Kuhn powiedział to nie o zwykłych, a więc niejako z natury omylnych obywatelach, lecz o szacownych luminarzach nauki w kwestiach poznania pretendujących do roli wyroczni. I oto owi kapłani wiedzy okazali się tak samo ulegać konwencjom i sugestii, jak każdy człowiek. Przyjrzyjmy się zatem, jak ową naukową pewność naświetla działalność pewnego ekscentryka.
Historia zaczyna się w roku 1905. Wtedy właśnie prowadzenie nowojorskiego czasopisma „Smith’s Magazine” objął Teodor Dreiser i po raz pierwszy zetknął się z człowiekiem, który miał ostatecznie zmienić jego spojrzenie na świat. Do redakcji co pewien czas przynosił teksty Charles Fort, nieśmiały, zamknięty w sobie mężczyzna o nietuzinkowej inteligencji i zdecydowanie dziwacznym poczuciu humoru. Jego oryginalność polegała na upartym doszukiwaniu się ukrytej i jakby nierówno skrojonej podszewki wystającej spod tego, co widzialne i zdawałoby się oczywiste. Energiczny i rzutki Dreiser otoczył niezaradnego dziwaka opieką i uznał, że należy mu pomóc w szukaniu kolejnych wydawców, co okazało się zadaniem niełatwym ze względu na niekonwencjonalność poglądów Forta. Dlatego dopiero w roku 1919 ukazuje się pierwsze wydanie jego „Księgi rzeczy wyklętych” („Book of the Damned”). Jest to dość chaotyczny zbiór dziwnych obserwacji, niewyjaśnionych faktów, zjawisk niezrozumiałych i nieprzystających do utartego światopoglądu, a zwłaszcza do tak zwanej naukowej, czy raczej standardowej, wizji świata.
Fort był ekscentrycznym samotnikiem utrzymującym się ze skromnego spadku po rodzicach i spędzającym całe dnie w bibliotece, gdzie wertował czasopisma i książki w poszukiwaniu rzeczy dziwnych lub burzących spokój zadowolonych intelektualistów. Swoje zapiski gromadził w postaci tysięcy fiszek przechowywanych w pudełkach po butach spiętrzonych w małym mieszkaniu na 43 Ulicy. Tworzenie i lektura tych kartek stopniowo pogłębiała jego alienację, odgradzając go od „normalnego” świata. Tak więc coraz bardziej unikał ludzi i nawet odwiedzając swego przyjaciela Dreisera zawsze upewniał się najpierw, czy nikt inny nie będzie wtedy u niego gościł. Z biegiem lat dziwaczał coraz bardziej i uciekał od dotykalnej rzeczywistości w fantastyczną krainę, gdzie wszystko jest możliwe i żadne prawo nauki nie ma waloru prawdy niezmiennej. W roku 1932 nagle zaobserwował u siebie pogorszenie zdrowia: zaczął odczuwać trudności w poruszaniu się, kłopoty żołądkowe i ogólnie zły nastrój. Zgodnie ze swoim mistycznym spojrzeniem na rzeczywistość za ostateczny sygnał o nadchodzącym końcu uznał upadek torby cukru dotąd spokojnie stojącej u niego na półce. Nie wierząc zaś w możliwości medycyny opartej na tak przez niego wykpiwanej nauce, odmówił poddania się leczeniu i dopiero w ciężkim stanie trafił do szpitala. Zmarł w wieku zaledwie 58 lat. I to by było wszystko, gdyby nie kilka napisanych przez niego książek, pozostawione ogromne archiwum oraz Fortean Society założone przez jego wielbicieli w roku 1931. Praca dziwaka z Nowego Jorku nie poszła więc na marne, bo podobni mu zapaleńcy działali dalej, a w roku 1965 stworzyli nawet The International Fortean Organization popularyzującą alternatywne widzenie świata.
Ktoś mógłby zapytać, cóż dziwnego w tym, że jakiś ekscentryk opanowany raczej śmieszną pasją poświęca jej życie, a grupka zapaleńców uznaje go potem za swego mistrza? Dziwactwo nie jest specjalną rzadkością i poza pobłażliwym, może nawet życzliwym, uśmiechem nie powinno nikogo szczególnie zainteresować. Charles Fort wydaje się raczej kimś z nurtu reprezentowanego przez Ericha von Dänikena, badaczy UFO czy też Michaela A. Cremo i Richarda L. Thompsona, autorów „Zakazanej archeologii” (1996), książki tyleż zaskakującej, co nieprawdziwej, bo opartej na błędnych interpretacjach i niesprawdzonych danych. I na tym można by właściwie poprzestać. Przyjmijmy zatem do wiadomości istnienie i działalność ludzi ekscentrycznych i przejdźmy nad tym do porządku dziennego, a wszystko będzie dobrze - oto credo człowieka „rozsądnego”. Tak też na ogół postępujemy nie zauważając tylko, że ekscentrycy dokonują wielu, jeśli nie większości odkryć, i to właśnie oni zmieniają nasze życie dzięki umiejętności dostrzeżenia tego, czego inni nie widzą. Odsuwając od siebie obserwacje, które nie pasują do obowiązującego obrazu świata, zamykamy oczy na jakąś część rzeczywistości, ponieważ, bez względu na nasz światopogląd i nawet po odrzuceniu interpretacji w oczywisty sposób błędnych, wciąż pozostaje wiele faktów niezrozumiałych, to znaczy niemieszczących się we współczesnych naukowych konwencjach.
Dla zilustrowania tego toku rozumowania przypomnijmy ulubioną i chyba najgłośniejszą hipotezę Forta. Otóż opierając się na wielokrotnie odnotowywanych kolorowych deszczach, nagłych upadkach brył lodu zdających się pochodzić ze spokojnego, błękitnego nieba, spadających z powietrza rybach, wodorostach i rozmaitych przedmiotach nowojorski dziwak doszedł do szokującego wniosku, że ponad powierzchnią planety znajduje się wiszące Morze Supersargassowe (stąd te wodorosty) oraz kontynent Genezistryna. Oczywiście trudno dziś, w epoce lotów kosmicznych, mówić bez uśmiechu o podobnych hipotezach, a i w latach dwudziestych nikt myślący nie traktował poważnie tych interpretacji. Wiadomo przecież, że w chmurach burzowych powstają czasem duże bryły lodu unoszone potężnymi prądami powietrza, że huragany mogą porywać i przenosić daleko rozmaite obiekty, a pyły wulkaniczne i kosmiczne potrafią krążyć w wysokich warstwach atmosfery nawet kilka lat. Naturalna niestabilność procesów atmosferycznych ma charakter chaotyczny, czym do dziś zaskakuje ludzi i ich najlepsze maszyny. Nikt więc nie musi wymyślać niesamowitych światów wiszących nad naszymi głowami, aby wyjaśnić tego rodzaju fenomeny. Nie w tym rzecz - ważnym jest chyba coś zupełnie innego. Artyści i miłośnicy fantastyki mogą zachwycać się nieposkromioną i jakże twórczą wyobraźnią Forta, a naukowcom jego krytyka jeszcze dziś powinna posłużyć za przestrogę, aby nie byli tak bardzo pewni swoich pozornie ugruntowanych opinii. Oto wymowny przykład.
W roku 1876 „Scientific American” (34-197) i „New York Times” (10 marca) odnotowały, że 3 marca w miejscowości Olympian Springs w Kentucky z pogodnego nieba spadały na ziemię płaty przedziwnej substancji zawieszającej się na drzewach i płotach i pokrywającej ziemię. Niektóre z nich miały nawet 50 centymetrów długości i podobno przypominały wołowinę (!). Samo zdarzenie jest już nieweryfikowalne i możemy mu bezkarnie zaprzeczać uznając, że iluś tam ludzi kłamało (żadna z tych osób nie może już się bronić), bądź miało przywidzenia, albo też dziennikarze zabawili się kosztem czytelników. Jednak bez względu na fakty przyrodnicze chodzi tu raczej o reakcję naukowców. Otóż „Scientific American Supplement” (2-426) z tego samego roku donosi o badaniach przeprowadzonych przez Leopolda Brandeisa, który dowodzi, że były to płaty naziemnych glonów typu Nostoc, które były tam już wcześniej, lecz leżały niewidoczne. Potem jednak namokły od deszczu i „po prostu” ujawniły swoją obecność, ale w żadnym wypadku nie mogły spaść z nieba. Jednym słowem, wszystkim świadkom zdarzenia zdawało się, a fakt, że tego dnia deszczu nie było i dziwne obiekty opisywano jako suche w niczym tu nie przeszkadza. Może zresztą ludzie z Olympian Springs po prostu się zmówili? Żeby było śmieszniej, jeden z kolejnych numerów „New York Times’a” (z 12 marca) donosi, że profesor Lawrence Smith z Kentucky przebadał próbkę dziwnej substancji rzekomo spadłej z nieba i mocą swojego autorytetu uznał ją za wysuszony skrzek jakiegoś płaza. A zatem jeden uczony widzi płaty glonów namokłych od deszczu i nigdy nieopuszczających ziemi, a drugi wysuszony skrzek żaby przyniesiony przez wiatr. Przypomnijmy, że domniemane glony czy skrzek pojawiły się w formie bardzo dużych płatów, czego normalnie raczej się nie obserwuje. Powiększając zamieszanie można jeszcze wspomnieć opinię doktora Hamiltona, który w dziwnej materii zobaczył tkankę płucną.
Chyba najbardziej znamienną w całej sprawie jest jednak postawa doktora A. Mead Edwardsa, prezydenta Newark Scientific Association, wyrażona w następnym „Scientific American Supplement” (2-473). Zacny uczony pisze tam, że z ulgą przyjął wyjaśnienie Leopolda Brandeisa, ponieważ uratowało ono ogólne poczucie... przyzwoitości. Powstaje pytanie, o jakąż to przyzwoitość szło? Czyżby nietypowy opad burzył jakieś święte zasady, nienaruszalne przekonania czy dogmaty o charakterze kanonicznym? Okazuje się nagle, że nauka, ze swej natury, lub raczej z założenia obiektywna, jest co najmniej w równym stopniu wytworem rozumu co społecznej umowy, a więc wydaje się rodzajem wiary, gdzie istotną rolę odgrywa „poczucie przyzwoitości”. Niewyjaśniony opad w Kentucky może więc być dla niej tak samo groźny, jak w XIX wieku teoria Darwina dla chrześcijańskiego dogmatu o stworzeniu człowieka. Warto przypomnieć anegdotę o starszej pani, która słysząc, że według Darwina ludzie pochodzą od małpy, wyraziła nadzieję, że to nigdy nie zostanie ujawnione. Najwyraźniej więc nie chodziło jej o prawdę, ale o zachowanie pozorów przyzwoitości dokładnie tak samo jak doktorowi Edwardsowi.
Smaczku aferze z Kentucky dodaje fakt, że Edwards, który obejrzał próbki dziwnej materii u Brandeisa i u Hamiltona, wyznaje, iż on sam nie ma wyrobionego zdania. Skąd zatem jego radość? Chyba tylko z faktu, że znaleziono choćby pozorne rozwiązanie tej zagadki niesprzeczne z obowiązującą naukową konwencją; ku jego uldze uratowano ortodoksję. Przy czym nie jest istotne prawdziwe rozwiązanie problemu, bo ani Brandeis ani Hamilton nie potrafią udowodnić swoich tez. Zresztą później w Monthly Weather Review (maj 1918) pan McAtee uzna dla odmiany, że w Olympian Springs opadła wysuszona rybia ikra. Każde wyjaśnienie jest więc dobre, jeśli tylko nie kłóci się z jakimiś uznanymi prawdami. W rzeczywistości zaś nikt nie potrafi wyjaśnić tego zjawiska. Na tym chyba polega największa wartość pracy Charlesa Forta, mimo dziwaczności, a czasem śmieszności jego wniosków. Obnaża ona konwencjonalność i ortodoksyjność oficjalnej nauki, która nader chętnie odrzuca i stara się pomijać wszelkie fakty niewygodne dla już przyjętych założeń.
Krytycyzm Forta w pewnym sensie antycypuje ideę dekonstrukcji. Kilkadziesiąt lat później stworzył ją francuski myśliciel Jacques Derrida, który wykazał, że większość tradycyjnych wartości i idei, które są uznawane za realne byty, to w rzeczywistości pojęcia językowe, konstrukty myślowe zaakceptowane przez społeczną konwencję. Podobieństwo form języka użytych do opisu bytów realnych i form opisu abstrakcji sugeruje, że abstrakcje mają ten sam walor obiektywnego istnienia co byty realne. Na przykład kategoria piękna jest bytem funkcjonującym wyłącznie w wymiarze społecznym, psychologicznym i estetycznym. Kiedy mówi się o pięknie jakiegokolwiek obiektu, zawsze jest to piękno konkretne, dające się rozpoznawać w danym przedmiocie czy w danej istocie żywej, lub w dziele stworzonym przez czyjąś pracę i inwencję.
Tymczasem większość ludzi, a zwłaszcza artystów i estetów, milcząco zakłada, że gdzieś istnieje piękno samo w sobie jako samodzielny byt. Ma to być najwyższa idealizacja piękna, a dostrzegalne w rzeczywistości przykłady pięknych obiektów lub zjawisk są traktowane na sposób platoński jako egzemplifikacje i odbicia idealnego piękna najwyższego. Tak oto pomysł Platona przyjmującego realność idei spowodował odwrócenie porządku rzeczy, a stało się to za sprawą języka. To językowe określenie cech uznawanych za piękne w konkretnym obiekcie było punktem wyjścia dla pojęcia piękna i dla słowa oznaczającego piękno w ogóle. Potem jednak słowo oznaczające piękno uznano za pierwotne, a cechy realnych obiektów za wtórne. Stało się to źródłem nieporozumień oraz podstawą dla tomów rozpraw i zażartych dyskusji o pięknie samym w sobie.
Tak samo jak w pojęciach językowych, od których trudno się oderwać, również w zaakceptowanych teoriach naukowych konwencja staje się nienaruszalnym tabu. I Fort, i Derrida, każdy na swój sposób, ośmielili się tę konwencję zakwestionować. Ich praca pokazuje jednoznacznie, że utarte poglądy nader często nabierają cech wręcz metafizycznych założeń, które mijają się z rzeczywistością.
Literatura
M.A. Cremo, R.L. Thompson. Zakazana archeologia. Ukryta historia człowieka.
Wrocław 1998.
V. Farkas, Poza granicami wyobraźni. Warszawa 1998.
Ch. Fort, Complete Books. Dover 1976.
F. Hitching, The World Atlas of Mysteries. Pan Books, 1978.
J. Trefil, Na progu nieznanego. 101 pytań, na które nauka jeszcze nie zna odpowiedzi.
Warszawa 1999.