Różnica postaw między teologiem i filozofem, pojęcie herezji, Heidegger, Teilhard de Chardin, Garrigou-Lagrange, Wojtyła, Heller
teologia - grecki termin theologia, w którym zawarto słowo „theos” określające bóstwo
i człon „logia” pochodzący od „logos”, które opisuje rozum lub słowo;
filozofia - po grecku philosophia od „phileo” oznaczającego lubię oraz „sophia” równoznacznego z mądrością.
Na czym polega różnica między tymi dyscyplinami? Jak pisał Martin Heidegger („Wprowadzenie do metafizyki”, polskie wydanie z roku 2000), podstawowym pytaniem filozofii jest kwestia, dlaczego istnieje w ogóle cokolwiek? Dlaczego więc istnieje wszechświat wraz ze wszystkimi gwiazdami, Ziemią i człowiekiem? Nie tylko, skąd on się wziął i jak, ale też dlaczego, czyli jaki był powód zaistnienia wszechświata? Oczywiście wiem, że na co dzień nikt się nad tym specjalnie nie zastanawia; przyjmujemy do wiadomości fakt istnienia i na tym koniec refleksji. Musimy jednak to pytanie zadać, ponieważ filozofia to przede wszystkim sztuka stawiania takich pytań i poszukiwania sensownych odpowiedzi, które zwykliśmy nazywać prawdą. Filozofia jest poszukiwaniem prawdy o całości istnienia, której filozof nie zna z góry, ale mozolnie buduje kolejne fragmenty swego obrazu świata. Częstokroć sam przy tym zdumiewa się wnioskami, do których doszedł.
A teolog? No cóż, tu nie ma mowy o poszukiwaniu prawdy, ponieważ tę prawdę już mu dano w formie gotowej i niepodważalnej. Żaden teolog nie musi więc budować swego obrazu świata, gdyż ten obraz jest mu już znany. To samo dotyczy zresztą wszystkich wyznawców religii: rozmaite pisma święte (czyli dzieła literackie uznane za wykładnię danej formy wiary) udzielają im odpowiedzi na każde pytanie, lub przynajmniej dostarczają wskazówek, jak należy dane zagadnienie interpretować. Judaista „wie wszystko” z Biblii i Talmudu, chrześcijanin ze Starego i Nowego Testamentu, muzułmanin z Koranu... Mamy więc pierwszą zasadniczą różnicę w stosunku do filozofii - teologia nie szuka prawdy, lecz jedynie sposobów uzasadnienia dogmatów religijnych już wcześniej i tak uznanych za bezdyskusyjnie prawdziwe.
Równie poważną różnicą jest pytanie o przyczynę świata; dlaczego cokolwiek istnieje? Dla filozofa jest ono punktem wyjścia do coraz bardziej rozbudowanych koncepcji (przyznajmy, że czasem absurdalnych). Natomiast dla teologa i człowieka wierzącego pytanie o przyczynę świata jest zupełnie pozbawione sensu, ponieważ za wszystko odpowiada przecież wolna wola Stwórcy, dodajmy niezbadana i niepojęta dla wierzących. Należy przy tym zwrócić uwagę, że kreacjoniści właściwie nie rozumieją tego pytania i po prostu opowiadają mity o stworzeniu, które w żadnym wypadku nie wyjaśniają istoty świata. W ich widzeniu rzeczywistości wszystko przesłania tajemnicza wola Stwórcy, i to ona stanowi powód zaistnienia wszystkiego. Zważywszy, że jest to „powód” podany od razu do wierzenia, wszelkie dociekania na ten temat są zbędne z definicji. Taka jest konsekwencja przyjętych dogmatów wiary. Zatem zamiast logicznych odpowiedzi otrzymujemy mitologiczne opowieści na przykład o tym, jak Bóg postanowił stworzyć świat z niczego, a potem zapragnął mieć swoich czcicieli i dlatego stworzył ludzi. Ale Bóg też jest przecież istnieniem i należałoby raczej zapytać, dlaczego istnieje on sam i skąd pochodzi. Niestety, na to nie potrafi nam odpowiedzieć żadna religia, a teologia nie chce dostrzec tego zagadnienia, ponieważ pozostaje ono poza możliwością wyjaśnienia. W rezultacie dla teologów zostało ono właściwie zakazane, ponieważ jedyną dopuszczalną odpowiedzią jest przyjęcie, że Bóg jest wieczny.
I jest jeszcze trzecia różnica między filozofią i teologią; to sposób myślenia. W normalnych warunkach rozumowania filozofa nic nie ogranicza: może posługiwać się absolutnie każdą metodą dowodzenia czy badania, sięgać swobodnie do wyników dowolnych nauk szczegółowych, wykorzystywać wszelkie dostępne techniki logiczne i swoimi dociekaniami obejmować wszystko, o czym zdoła pomyśleć. Dla filozofa nie istnieją tematy tabu.
Teologia zaś z definicji działa w całkowicie odmiennej rzeczywistości: wolno jej poruszać się tylko w obszarze zakreślonym przez zasady religii albo duchowych przywódców. Prowadzi to do absurdalnej sytuacji, kiedy teolog stosuje różne zasady logiki i rozumowania zależnie od zakresu aktualnych badań. Swobodna analiza dotyczy tylko pewnej części sfery fizycznej - tej, którą zdołały opanować nauki szczegółowe, a duchowni i teolodzy to już zaakceptowali. Natomiast kwestie metafizyki, poszukiwanie sensu i próby uogólnienia muszą nieodwołalnie skończyć się na przyjętych wcześniej dogmatach religijnych, których w żadnym wypadku nie wolno poddawać krytycznej ocenie. Cały bowiem teologiczny wywód ma tylko potwierdzić wcześniej przyjęte tezy wiary.
Przyznajmy uczciwie, że wielu teologów poważyło się jednak przekraczać narzucane im ograniczenia, ale płacili za to przypinaną im etykietą heretyków. Dobrze, jeśli wszystko kończyło się na samej etykiecie. Często, niestety, niepokorni lądowali na stosach albo w inkwizycyjnych lochach. Za to ci szczęśliwsi stawali się prekursorami nowego stylu myślenia i założycielami nowych kościołów lub religii. Do nich należeli między innymi Jan Hus, Martin Luter, czy Kalwin. Ale przecież nawet ci najwięksi zaczynali jako heretycy: Budda sprzeniewierzył się braminizmowi, Jezus to heretyk judaizmu, Mani nazbyt twórczo rozwinął irański zoroastryzm, Mahomet (Muhammad) niekonwencjonalnie potraktował dawne kulty semickie i wyznawców Biblii... W każdym razie wszystko to oznacza, że nadmierna swoboda myślenia w teologii musi skończyć się herezją, podczas gdy w filozofii samo pojęcie herezji nie ma racji bytu.
Jak widać, już samo zestawienie charakterystycznych cech filozofii i teologii pozwala nam stwierdzić, że tych dwóch dyscyplin nie wolno ze sobą mieszać, a tym bardziej utożsamiać, bo różnią się wstępnymi założeniami, celami, metodologią, a nawet zakresem badań. Ewentualnie, mamy prawo mówić o filozofiach religijnych, czyli inspirowanych przez zasady określonej wiary, ale ich wyników nie wolno traktować w kategoriach ogólnych. Zawsze będą one zaledwie „przybudówką” do danej religii, a więc staną się praktycznie teologią nienadającą się do sensownego porównywania z żadnym innym systemem przekonań.
A zatem wybitny polski myśliciel ksiądz Józef Tischner nie może być uznany za niezależnego filozofa, choćby dlatego, że był katolickim duchownym i musiał oraz chciał trzymać się narzuconych mu dogmatów. Dodajmy, że dogmatów, których nikt nie wyprowadził z zasad logiki lub z badań praktycznych, ani też nikt ich nie obronił w sensie racjonalnym i empirycznym. Oczywiście, będąc człowiekiem bardzo inteligentnym, Tischner doskonale zdawał sobie sprawę, że współczesnemu, zwykle krytycznie nastawionemu, człowiekowi, nie wystarcza już proste odwołanie się do obowiązującego dogmatu. Dziś trzeba ten dogmat podbudować porównaniem z rozmaitymi poglądami, obcymi religiami, regułami logiki i danymi historii. Ma się rozumieć, tego rodzaju zestawienia na ogół nie wychodzą na zdrowie tradycyjnej wierze i o tym Tischner też wiedział. Jego oryginalność polegała więc na tym, że, mimo wszystko, odważył się pokazać zasadniczą „niedowodliwość” dogmatu, na co nie pozwalało sobie wielu innych teologów (to dlatego nie był szczególnie lubiany w kościelnej hierarchii i, jak sam powiedział, nie miał szans na karierę). Jednak po logicznym osłabieniu, a czasem niemal obaleniu, określonej zasady wiary Tischner nagle „wywracał wszystko na lewą stronę” i ogłaszał, że jego dotychczasowy tok rozumowania niczemu nie przeczy, ponieważ odnosi się wyłącznie do materialnej i tylko ludzkiej strony zjawiska. Wyższy, duchowy i boski aspekt danego dogmatu musiał być, oczywiście, jak najbardziej zgodny z oficjalną wykładnią wiary. Takie założenie miało uratować teologię stawiając ją poza zasięgiem niebezpiecznej krytyki ze strony racjonalizmu i empirii. Tyle tylko, że taki zabieg prowadzi do kontemplacji indywidualnych przekonań, subiektywnych przeżyć i mistyki, co raczej nie jest dobrym materiałem dla krytycznych porównań ani rzeczywistych badań. Musimy więc odnotować, że tak spreparowana teologia nieodwołalnie schodzi na poziom subiektywny, czyli nienaukowy. To wszystko zaś oznacza, że księdza Tischnera możemy niewątpliwie uważać za świetnego teologa i gawędziarza, oraz wybitnego znawcę filozofii, ale nie za samodzielnego filozofa poszukującego prawdy - to było niemożliwe.
Do bardzo podobnych wniosków doprowadza nas analiza prac wielu innych teologów usiłujących swoją dyscyplinę połączyć z dokonaniami nowoczesnej nauki. Na przykład po latach kościelnych potępień spadających na ewolucjonizm, francuski ksiądz Teilhard de Chardin ogłosił wreszcie katolicką wersję ewolucji z Bogiem jako jej siłą napędową. Wszystko ma w niej przebiegać zgodnie z boskim planem zbawienia aż do pojawienia się człowieka. Oczywiście przyrodnicy z łatwością wykazali absurdalność tej tezy, ponieważ bezpodstawnie zakłada ona ukierunkowanie ewolucji (ortoewolucję), którego przecież nie obserwuje się w naturze, oraz celowość wszystkich procesów (zasada antropiczna), której też nikt nie potrafi udowodnić. Z drugiej strony oficjalni teoretycy odrzucili wizję francuskiego duchownego jako niezgodną z naukami Watykanu. Mimo to duchowieństwo chętnie powołuje się na tę teorię jako przykład domniemanego nowatorstwa i poznawczej wartości teologii. Rzecz jednak w tym, że za pomocą koncepcji księdza Teilharda de Chardin nie potrafimy wyjaśnić żadnego faktu empirycznego - jest ona pusta w sensie poznawczym. Niczego przecież nie zmienia wiara, że to Bóg zapoczątkował ewolucję, ponieważ, nawet jeśli tak się stało, praktyczne badania pokazują zaledwie materialne zasady rządzące procesami rozwojowymi, a te wyraźnie zaprzeczają istnieniu jakiegoś kosmicznego planu. Chyba, że przyjmiemy, iż uderzenie meteorytu, które zabiło dinozaury było zaplanowane. W ramach boskiego planu powinna się także mieścić epidemia dżumy w XIV wieku, powstanie i bezpotomne wymarcie neandertalczyka, katastrofa Titanica, zagłada Żydów w czasie drugiej wojny światowej i wiele innych równie katastrofalnych wydarzeń. Prawdę mówiąc, trudno dopatrzeć się w nich jakiegoś większego planu. A zatem, nawet, jeśli ten plan gdzieś istnieje, musi być tak dobrze ukryty przed badaczami, że nie sposób go dostrzec.
Hipoteza boskiej woli jako siły sprawczej i boskiego planu okazuje się więc zbędna z racjonalnego i praktycznego punktu widzenia. Wraca zasada nożyc Ochhama bezlitośnie wycinających to, co jest zbędne w poznawaniu świata. I nie chodzi tu o zaprzeczanie samej praprzyczynie, czyli istnieniu Boga - tego akurat nie potrafimy zrobić - ale wyłącznie o jej niewykrywalność. Innymi słowy, równie dobrze możemy założyć istnienie Boga ukrytego za obserwowanymi prawami ewolucji, jak też Boga odrzucić; samych praw przyrody w żaden sposób to nie zmienia. Koncepcja Boga-pana ewolucji służy wyłącznie podtrzymaniu złudzenia, że teologia jest realną wiedzą, a nie domeną subiektywnych przekonań. Nie ma więc powodów, aby dogmaty religijne włączać do wiedzy o świecie empirycznym.
Francuski neoscholastyk Reginald Garrigou-Lagrange doskonale rozumiał sprzeczność teologii i filozofii, którą próbował zneutralizować zakładając, że istnieją dwa równorzędne i wzajemnie nieprzekładalne narzędzia poznania świata - wiara i rozum. W ten sposób chciał uratować teologię, która przegrywała w starciu z argumentami nauk eksperymentalnych. Uczeń Langrange’a Karol Wojtyła, przyszły papież Jan Paweł II, mówił zaś o dwóch skrzydłach wiary i rozumu, na których miało unosić się poznanie.
Polski ksiądz Michał Heller, autor wielu znanych publikacji o kosmologii i fizyce, to świetny przykład rozumowania okaleczonego przez dogmaty. Przedstawia on dzieje wszechświata zgodnie z danymi obserwacyjnymi i z matematycznymi modelami opracowanymi przez najtęższe umysły ostatnich dwóch stuleci. Wydawałoby się, że autor mocno stoi na gruncie sprawdzalnej wiedzy, rozumuje samodzielnie i poszukuje własnych metod badawczych... Aż tu, ku naszemu zaskoczeniu, wychodzi przysłowiowe szydło z worka. Dowiadujemy się nagle, że w strukturze wszechświata zawarta jest podobno myśl Boga, jego przedwieczny plan zapisany językiem matematyki. Oczywiście nie ma na to jakichkolwiek dowodów empirycznych, a jedynie rozważania teologów, ale Hellerowi wystarczy jego głębokie przekonanie i odwołanie się do ponoć „zdroworozsądkowego”, a może raczej neoscholastycznego, spojrzenia na rzeczywistość. Ten specyficzny hellerowski zdrowy rozsądek ma rzekomo odsłaniać przed nami istnienie bożego zamysłu. No cóż, w moim i zapewne powszechnym mniemaniu zdrowy rozsądek oznacza trzymanie się sprawdzonych i sprawdzalnych faktów. Fakty zaś wydają się jednoznaczne: niewątpliwie istnieje materia, na pewno uformowała ciała kosmiczne, życie i człowieka, a człowiek bez wątpienia poznaje rzeczywistość, wszędzie odkrywając mnogość wielokierunkowych procesów. I na tym chyba koniec - nie znaleziono dotąd śladów bożego programu stworzenia; wręcz przeciwnie, bujnie rozwija się teoria chaosu, która doskonale pasuje do wielokierunkowej, często wzajemnie sprzecznej w szczegółach ewolucji wszechświata - jednak planu w tym chaosie raczej nie widać. Bardzo chcą go dostrzec duchowni, Teilhard de Chardin, Michał Heller czy Józef Życiński piszący o ewolucji, oraz liczni wyznawcy kreacjonizmu jak choćby Garrigou-Lagrange, ponieważ planowość kosmosu została im wdrukowana w świadomość razem z wiarą w stworzenie wszystkiego przez wyższą inteligencję. Zawsze musimy jednak pamiętać, że wierzący widzą rzeczywistość przez pryzmat niedowiedzionych dogmatów, czego nie zmienią żadne ideologiczne zaklęcia i paranaukowe teorie.
W tym kontekście dość zabawne bywają enuncjacje co śmielszych dogmatyków, którzy, jak na przykład Heller w swojej „Nowej fizyce i nowej teologii”, ośmielają się twierdzić, że chrześcijaństwo przejęło grecką filozofię i ponoć ją „wyostrzyło”, aby przekazać renesansowi. Mało tego, u tego samego autora czytamy ze zdumieniem, że rozwój europejskich nauk przyrodniczych od XVI wieku został podobno spowodowany przez teologię! Nic dodać, nic ująć - oto mamy skrajny przykład wiary zamykającej oczy na realny świat. Możemy tylko zapytać, dlaczego przez tysiąc lat, od V do XV wieku, w chrześcijańskiej Europie filozofia była niechętnie widzianą służką ówczesnej królowej nauk czyli teologii? Dlaczego za panowania owej królowej nie tylko zapomniano, ale zwyczajnie zakazano greckich osiągnięć w dziedzinie poznania na czele z logiką i naukami przyrodniczymi? Co więcej, w czasie renesansowego powrotu do osiągnięć starożytności Kościół otwarcie przeciwstawiał się nowym prądom, a niektórych myślicieli skazał na śmierć po procesie o herezję, jak to się stało z Giordano Bruno.
Literatura
P. Teilhard de Chardin, Wybór pism. Warszawa 1965.
M. Heller, Nowa fizyka i nowa teologa. Tarnów 1992.
M. Heller, J. Życiński, Dylematy ewolucji. Tarnów 1996.
J. Tischner, Myślenie według wartości, Kraków 1982.
J. Tischner, Spór o istnienie człowieka, Kraków 1998.