Prawda magiczna, polifoniczna, cząstkowa, hierarchiczna, względna, obiektywna i absolutna

W języku potocznym, szczególnie w zachodniej strefie kulturowej, pojęcie prawdy zajmuje pozycję centralną i wokół niego buduje się praktycznie całe myślenie o świecie. Większość z nas jest gotowa uznać prawdę za coś stałego, żeby nie powiedzieć odwiecznego, absolutnego i w związku z tym znajdującego się poza wszelką dyskusją. Jakże często możemy przecież usłyszeć, że prawda jest jedna i zawsze taka sama. Przecież dążą do niej religia, filozofia, nauka, prawo i każdy pozornie wie, do czego te dyscypliny zmierzają. Czy jednak na pewno? Myślę, że jakiejś odpowiedzi na to pytanie może nam udzielić historia zagadnienia, albowiem znając przeszłość i rozwój pojęcia lepiej będziemy je rozumieć i, nawet jeżeli nie uzyskamy zadowalającego czy jednoznacznego wyniku, z pewnością przynajmniej zbliżymy się do niego.

Na początek przyjrzyjmy się prawdzie w poszczególnych kręgach cywilizacyjnych. Wydaje się, że najpierwotniejsze kultury plemienne praktycznie wcale nie analizowały tego pojęcia, ograniczając się do intuicyjnego, społecznie akceptowanego założenia, że prawdziwe jest wszystko, co można w konkretnej sytuacji stwierdzić. A zatem prawdziwe potocznie jest to, co dostrzegam lub to, co się wydarzyło w mojej obecności i to, co potwierdzają moi współplemieńcy. Natomiast nie zajmuje mnie jakaś abstrakcyjna prawda wieczna czy absolutna. Większość kultur plemiennych w arsenale swoich pojęć w ogóle nie posiadała absolutu; nie znajdował się on w ich strefie widzenia. Na potwierdzenie słuszności tej opinii wystarczy przypomnieć religie plemienne i narodowe, które z definicji ograniczają się do jednego ludu i są pozbawione ambicji ekspandowania, nawracania innych czy poszukiwania uogólnień. Jej wyznawcom wystarczy, że jego bóstwo czy bóstwa opiekują się ich krewnymi i przyjaciółmi, a obce plemiona mają własnych, obcych bogów. A zatem my mamy swoją prawdę a oni swoją.

Z taką interpretacją ściśle wiąże się częsta wśród tak zwanych ludów pierwotnych koncepcja, którą moglibyśmy nazwać prawdą magiczną. Wyznaje i stosuje ją w praktyce szaman, który za pomocą specjalnych technik medytacyjnych wprowadza się w trans, aby przeniknąć w głąb świata normalnie niedostępnego. Te techniki obejmują taniec, muzykę, modlitwę, narkotyki lub konkretne rytuały o działaniu zdecydowanie psychodelicznym. Człowiek wykształcony na zachodniej, kartezjańsko-pozytywistycznej filozofii i nauce uzna te sposoby dochodzenia do prawdy za całkowicie chybione i będzie utrzymywał, że szaman, mag, mistyk lub jogin zmieniają swój stan świadomości, ale niczego nie poznają. A jednak dla samych zainteresowanych to jest właśnie forma poznania. Zwróćmy tylko uwagę, że owo poznanie jest z definicji indywidualne i tak otrzymana prawda też jest indywidualna, choć niesprzeczna, bo nie może być sprzeczna z wszechświatem. Na tym właśnie polega magiczny punkt widzenia: rzeczywistość jest totalnym, całkowicie spójnym systemem, w obrębie którego dokonują się lokalne zmiany, ale nigdy nie przekroczą praw całości. Jak zresztą mogłyby tego dokonać, skoro one same są zaledwie niewielką, bezapelacyjnie uwikłaną w zależności cząstką tej maszynerii świata?

Taki punkt widzenia rozwinął się potem w złożone systemy filozoficzne, które na swój sposób poczęły dostrzegać zagadnienie absolutu. Na przykład taoizm uczy o tao czyli wszechzasadzie lub drodze, według której trzeba żyć, postępować i znajdować swoje miejsce w świecie. Tao jest więc absolutem, który pozostaje niedefiniowalny i zawsze daje nam możliwość indywidualnego wyboru w ramach porządku wszechświata. A więc również prawda w tym ujęciu musi być niedefiniowalna i zależna od konkretnej osoby czy podmiotu myślącego. Pojawia się typowa dla Dalekiego Wschodu koncepcja prawdy polifonicznej, w której rezygnuje się z prawdy absolutnej identycznej dla wszystkich, a jej miejsce zajmują interpretacje prawdy przez poszczególne osoby.

Dość podobny punkt widzenia reprezentuje buddyzm. Tam również nie istnieje pojęcie prawdy absolutnej lecz zastępuje go współbrzmienie dowolnej liczby prawd cząstkowych albo indywidualnych. Dlatego praktycznie każdy może wierzyć w to, co zechce, ponieważ indywidualne opinie układają się w całość i złożoność naszego świata. Co więcej, wszystkie prawdy cząstkowe tworzą prawdę hierarchiczną, w której szerokość mojego spojrzenia ściśle zależy od indywidualnego rozwoju. Oznacza to, że istota na niskim poziomie ma jakąś swoją maleńką prawdę, oczywiście niezaprzeczalnie słuszną, bo odpowiednią dla tej istoty, ale stanowiącą zaledwie fragment prawdy umysłu wyższego, zdolnego ogarnąć większy zakres wiedzy. Ta z kolei wchodzi w skład prawdy istot jeszcze doskonalszych aż do sposobu widzenia świata typowego dla buddów. Tyle tylko, że to najwyższe pojmowanie już właściwie nie jest prawdą w naszym rozumieniu tego pojęcia. Sam Budda albo istota osiągająca stan doskonałości stają się kwintesencją prawdy, ale nie w sensie poznawczym lecz jako formy istnienia.

Zasadniczego przełomu w myśleniu dokonują dopiero systemy monoteistyczne, co wydaje się całkowicie zrozumiałe, ponieważ zakładają one istnienie najwyższego i jedynego bóstwa jako prazasady świata. Oczywiście Bóg Jedyny automatycznie staje się jedyną prawdą absolutną. To zaś pociąga za sobą bardzo daleko idące konsekwencje. Wyznawcy rozmaitych monoteizmów, ich kapłani i związany z nimi aparat władzy czują się szafarzami tej „jedynie słusznej prawdy”, mają pewność, że tylko oni ją posiedli i jako tacy żądają od innych podporządkowania. Opornych, czyli głupców, którzy nie dostrzegają światła prawdy, należy przymusić do przetarcia oczu, a jeśliby nadal pozostali ślepi, po prostu ukarać. Zaczynają się więc wojny religijne, stosy dla heretyków i myślicieli, indeksy ksiąg zakazanych i walka kleru o szkolnictwo.

I mamy wreszcie rozmaite prawdy logiczne oczywiście w sporej części zazębiające się z poprzednimi kategoriami. Arystoteles jako jeden z pierwszych świadomie uprościł procedury logicznej oceny prawdziwości zdań wprowadzając zasadę wyłączonego środka, to znaczy przyjmując, że dana wypowiedź jest albo prawdziwa, albo fałszywa bez stanów pośrednich. Oczywiście taka formalizacja, mimo oczywistej sprzeczności z naszym doświadczeniem, jest bardzo wygodna w przypadku stosunkowo prostych zdań i chyba dlatego utrzymała się na Zachodzie przez kilka tysiącleci uznawana za nienaruszalny fundament myślenia. Zauważmy, jak dobrze odpowiada ona monoteistycznemu rozumieniu prawdy, co zapewne wyjaśnia do jakiegoś stopnia, dlaczego koncepcja Arystotelesa była w średniowieczu tak powszechnie akceptowana.

Arystotelejskiego fundamentu nie naruszył nawet Kartezjusz, chociaż, świadom wszystkich konsekwencji, uznał, że kryterium prawdziwości naszych sądów nie znajduje się gdzieś w świecie absolutu, lecz musi wynikać wyłącznie z nas samych. Tylko fakt istnienia myślącego Ja jest naprawdę bezdyskusyjny. To był pierwszy krok w kierunku zanegowania prawdy niezależnej od poznającego podmiotu. Tak narodził się immanentyzm Berkeleya i Leibniza zakładający, że źródłem poznania, a więc i pojęcia prawdy, jest sam poznający nieodwołalnie różny albo nawet izolowany od świata (na przykład według solipsyzmu Berkeleya „na pewno” istnieje tylko myślący podmiot, a świat zewnętrzny jest co najwyżej jego hipotezą).

Następne kroki w stronę immanentyzmu uczynili David Hume i Immanuel Kant. Pierwszy ośmielił się stwierdzić, że doświadczenie dostarcza nam tylko określonych wyników odbieranych wyłącznie poprzez zmysły i analizowanych przez rozum. A zatem w gruncie rzeczy nie wiemy, jak jest w rzeczywistości. Nasza prawda okazuje się więc rezultatem naszego funkcjonowania i prawdopodobnie tylko do pewnego stopnia odbija rzeczywistość zewnętrzną. Kant posunął się jeszcze dalej zwracając uwagę, że nie tylko odbieramy świat zniekształcony przez proces poznania, ale wręcz kreujemy własną rzeczywistość zbudowaną z myślowych bytów nazwanych przez niego noumenami. Są to wyłącznie konstrukcje zmysłów poznającego i, być może, nawet bez szczególnych odniesień do rzeczywistości zewnętrznej. Z tego punktu widzenia prawda okazuje się tylko funkcją umysłu niewynikającą ze świata.

Na szczęście następna epoka przywróciła człowiekowi zdolność poznania odebraną mu przez prace Kanta, ponieważ przyszedł empiriokrytycyzm stwierdzający, że owszem, nasze zmysły stanowią źródło zniekształceń, ale jednak na pograniczu świata i rozumu kreują byty pośrednie w pewnym stopniu zależne od rzeczywistości zewnętrznej. Z kolei fenomenologia założyła, że podstawę naszego poznania stanowi oczywiście zniekształcone świadectwo zmysłów, czyli obserwowane zjawisko, ale na dnie każdego fenomenu zawsze znajduje się przecież prawda od nas niezależna. Ostatecznie więc jest ona jakoś, choćby pośrednio, poznawalna.

Aby zakończyć tę błyskawiczną (historia miała być króciutka) podróż poprzez kraje, epoki i poglądy, wspomnimy jeszcze tylko o konwencjonalizmie utrzymującym, że prawda ma zawsze charakter umowy społecznej opartej oczywiście na aktualnym stanie wiedzy w dziedzinach szczegółowych, ale też na stanie samego społeczeństwa. Zwolennikiem takiej interpretacji był Henri Poincaré dostrzegający umowność nawet w naukach ścisłych.

Niejako naturalnym uzupełnieniem przekonań Poincarégo jest relatywistyczna koncepcja prawdy ucząca nas, że zawsze zależy ona od intencji badającego, sposobu postawienia problemu i dziedziny, w ramach której odbywa się badanie. Na przykład cząstki elementarne poddane dyfrakcji jawią się nam jako fale (promieniowanie), ale jeśli je zbombardować innymi cząstkami, zachowują się w przybliżeniu jak niewielkie kulki czyli właśnie cząstki. Która z tych sprzecznych obserwacji jest słuszna? Fizycy odpowiedzą, że obie, ponieważ obie poddają się weryfikacji w laboratorium i podczas modelowania za pomocą matematyki, ale to w istocie oznacza, że nie dysponujemy jakąś jedyną prawdą absolutną. To samo nie jest tym samym, kiedy bada się to odmiennymi metodami.

Tak więc zatoczyliśmy ogromne koło, aby w końcu powrócić do najpierwotniejszych koncepcji, które nazwaliśmy prawdą magiczną, polifoniczną i hierarchiczną. I chyba tak już musi pozostać, przynajmniej na razie. Wydaje się, że jedynej sensownej odpowiedzi w jakiś sposób spajającej te wszystkie koncepcje udzielają nam nauki przyrodnicze, które milcząco zakładają, że nasze poznanie musi być zakotwiczone w świecie zewnętrznym, niezależnie lub prawie niezależnie od istnienia i działalności człowieka. Taka prawda potwierdza się empirycznie poprzez sam fakt istnienia człowieka poznającego rzeczywistość. Tak więc nie jest istotne, jakie pojęcia i teorie epistemologiczne podłożymy pod koncepcję prawdy - i tak w końcu muszą one być dopasowane do praktyki i eksperymentu. Zwróćmy uwagę, że cały postęp wiedzy i techniki wynika tylko z odnajdowania sprzeczności między teorią i eksperymentem, a potem takiego modyfikowania starych teorii lub tworzenia nowych, ażeby tych sprzeczności już nie było. I nic tu nie pomogą nawet najbardziej błyskotliwe wywody filozofów-teoretyków - jedynym bezdyskusyjnym probierzem prawdziwości tego czy innego zdania zawsze jest doświadczenie. Zresztą świadczy o tym logiczna koncepcja Alfreda Tarskiego. Według niego prawda obiektywna to cecha takiego zdania, które koresponduje z konkretnie obserwowanymi faktami. Natomiast prawda absolutna charakteryzuje te zdania, które zachowują swoją prawdziwość przy ich tłumaczeniu na dowolny język logiczny w ramach różnych dziedzin wiedzy i praktyki.

Literatura

A.J. Ayer, The Problem of Knowledge. Penguin Books, 1961.

A. Drzewiński, J. Wojtkiewicz, Opowieści z historii fizyki. Warszawa 2001.

L. LeShan, Świat jasnowidzących. Poznań 1992.

A. Motycka, Rozum i intuicja w nauce. Warszawa 2005.

A. Siemianowski, Człowiek i prawda. Poznań 1986.