Powrót z zaświatów
Wydarzenia tu opisane miały miejsce we Wrocławiu w roku 2006. Kiedy Pan H. niespodziewanie zasłabł w swoim domu, wezwana karetka pogotowia zabrała go do szpitala na badania i ewentualne leczenie. Niestety jeszcze tego samego dnia wieczorem ku zaskoczeniu wszystkich pacjent zmarł, chociaż z pozoru wydawał się człowiekiem względnie zdrowym, a wysoki wzrost i mocna budowa ciała sugerowały siłę i odporność. Pan H. zbliżał się dopiero do pięćdziesiątego roku życia, a więc mógł sądzić, że ma przed sobą jeszcze wiele lat. Lekarze badający zwłoki stwierdzili jednak poważną wadę jednego z narządów wewnętrznych, która nie została wcześniej wykryta, ponieważ prawie nie dawała zauważalnych objawów. Pan H. miał pecha, bo zbyt późno trafił pod opiekę lekarzy. Pogrzeb odbył się na małym cmentarzu zaledwie kilkaset metrów od domu rodziny H.
Nawiasem mówiąc dom ten był w pewnym sensie dziełem życia Pana H. Jako inżynier założył on niewielką firmę, a że był człowiekiem pracowitym i solidnym, wyrobił sobie dobrą opinię i nieźle prosperował na rynku budowlanym. Dość, że po latach pracy pomyślał o własnym domu. Ostatecznie marzenie zrealizował w roku 2004, kiedy wprowadził się do zgrabnego domku w jednej z dzielnic na północy Wrocławia niezbyt daleko od centrum. Był niezmiernie dumny z tego domu. Razem z żoną urządził wnętrze nieprzesadnie bogato, ale z dużym wyczuciem smaku i wygodnie. Dało się zauważyć, że każdy szczegół jest tu przemyślany i dopracowany. Z widoczną przyjemnością opowiadał o zastosowanych technologiach i niekonwencjonalnych rozwiązaniach. Widać było, że Pan H. jest szczęśliwym człowiekiem: mieszka w swoim domu, ma kochającą go i atrakcyjną żonę, po kilku latach oczekiwania doczekał się wreszcie drugiego syna, firma dobrze prosperuje, a on sam jeździ pięknym samochodem. Trzeba tu dodać, że Pan H. był miłośnikiem i znawcą aut. Niestety, niespodziewana śmierć przerwała to pasmo sukcesów.
Z pozoru historia dość zwyczajna i poza rodziną, która doświadczyła tragedii nie powinna nikogo specjalnie zainteresować. A jednak stało się inaczej. Niemal natychmiast po śmierci ojca jego ukochany czteroletni synek Piotruś zaczął przeżywać koszmar. Jak mówił, widywał w nocy ciemną sylwetkę pochylającą się nad jego łóżkiem i słyszał łopoczące odgłosy. Czasem mówił też o czymś, co rzekomo latało nad nim, chociaż nie umiał jasno określić, co to mogło być. Dość, że uciekał do mamy, lub chował się pod kołdrą, żeby niczego nie widzieć i nie słyszeć. Co ciekawe, niepokojące zjawiska obserwowali też inni członkowie rodziny to znaczy wdowa po zmarłym i jego starszy dorastający syn Paweł. Na przykład plecione krzesło stojące w kuchni, gdzie ojciec często siadał, żeby wypić kawę skrzypiało w taki sposób, jakby ktoś na nim się poruszał, chociaż nikogo nie było widać. W biały dzień zdarzało się, że brzęczała szklanka w kuchennej szafce, lub domownicy słyszeli otwieranie szafki, przed którą właśnie stali. Początkowo matka i syn nie mówili sobie nawzajem o tych fenomenach podejrzewając przywidzenia związane ze stresem po niedawnej śmierci pana domu. Starali się też bagatelizować opowieści małego Piotrusia, uznając je za dziecięce fantazje. Jest to dość typowa reakcja na zjawiska, które wykraczają poza standardowe interpretacje. Na ogół bowiem próbujemy je ignorować, jeśli nie dają się wyjaśnić w sposób uznany za logiczny czyli mieszczący się w granicach przyjętej konwencji.
Sytuacja uległa jednak zmianie, kiedy dziwaczne fenomeny powtarzały się w obecności całej rodziny. Trudno było udawać, że ich nie ma, lub spychać wszystko na przywidzenia. Na przykład któregoś słonecznego dnia matka i dwaj synowie siedzieli w kuchni, kiedy usłyszeli, że w piwnicy ktoś się porusza i pokasłuje w sposób aż nazbyt dobrze im znany. Pan H. miał bowiem zwyczaj palić poza domem, lub schodził na dół do piwnicy, żeby nie dymić w mieszkaniu. Żadne z nich nie miało wątpliwości, co słyszą i nawet mały Piotruś powiedział, że tam jest tata. Młodszy syn nie bardzo rozumiał, co stało się z ojcem i nie zdawał sobie sprawy, że już go nie może spotkać. Wejście do piwnicy od strony garażu było zamknięte, a jedyne drzwi prowadzące tam z wnętrza domu znajdowały się przed oczami rodziny. Oczywiście po ich otwarciu i zejściu na dół nikogo nie znaleźli...
Jak opowiadał Paweł, praktycznie codziennie działo się coś, czego nikt nie umiał wyjaśnić. On sam słyszał szczęk klucza w zamku i otwieranie drzwi wejściowych, kiedy stał przed nimi i w świetle słońca widział, że są nieruchome. Opowiadał też, że kilkakrotnie słyszał otwieranie bramy garażu. Wdowa zaś wiele razy słyszała kroki zwłaszcza w przedpokoju i kuchni. Zdarzyło się też, że Marcin, kuzyn Pawła, miał spędzić noc w tym domu. Stwierdził jednak, że nie potrafi zasnąć, bo słyszy podejrzane odgłosy i na długo przed nadejściem świtu zapowiedział, że już nigdy nie będzie próbował zostać tu na noc.
Przez kilka miesięcy domownicy uparcie udawali, że nie dostrzegają przynajmniej części dziwnych fenomenów, lub starali się żyć niejako obok nich. Mieli nadzieję, że to minie. W końcu jednak musieli zareagować, kiedy nad małym Piotrusiem zawisło realne niebezpieczeństwo. Chłopiec od zawsze był raczej słabego zdrowia, cierpiał na alergię i miał skłonności do zaziębień. Tym razem jednak problemy z górnymi drogami oddechowymi stały się wyjątkowo kłopotliwe. Lekarze przepisywali coraz silniejsze leki, antybiotyki i terapie inhalacyjne, a chłopiec wciąż chorował. Co więcej, badania na obecność drobnoustrojów chorobotwórczych niczego nie wykazywały. Maluch praktycznie przestał kontaktować się z innymi dziećmi, bo miał rzekomo zarażać się od nich. Rzecz w tym, że ciągły pobyt w domu tylko w niewielkim stopniu łagodził objawy chorobowe, a lekarze bezradnie rozkładali ręce.
Mniej więcej po roku Pani H. zwróciła się po pomoc do ludzi bardziej obytych z tego rodzaju zjawiskami. Poprosiła księdza, lecz egzorcyzmy nie pomogły. Potem opowiedziała o wszystkim znajomemu. Okazało się, że Pani H. nie usunęła osobistych rzeczy zmarłego męża. Jego przybory toaletowe stały tam, gdzie on je pozostawił. Jego buty stały przy drzwiach, jakby nadal czekały na właściciela, a ubrania wciąż wisiały w szafie, chociaż nie było nikogo, kto mógłby je nosić. Nie posprzątała jego papierów i przedmiotów osobistych, które po staremu zalegały w szufladach. Dopiero teraz, idąc za radą znajomego, przystąpiła do uporządkowania tych spraw. Odzież i buty męża sprzedała lub oddała, przybory toaletowe i jego najbardziej ulubione naczynia wyrzuciła, dokumenty posegregowała, a niepotrzebne usunęła z domu. Gdyby to nie pomogło, miała ewentualnie przynajmniej częściowo zmienić ustawienie mebli i przemalować ściany. Ostatecznie okazało się to jednak zbędne, bo uciążliwe zjawiska stały się rzadsze.
Pod łóżkiem Piotrusia matka położyła ostre żelazne przedmioty, a w miejscach, gdzie szczególnie często zdarzały się podejrzane hałasy, umieściła na noc płonące świece, co miało zapobiec dziwnym wydarzeniom. I rzeczywiście zjawiska wyraźnie osłabły. Co więcej, Pani H. którejś nocy usiadła przy zapalonej świecy i zaczekała na ponowne ujawnienie się nieznanej siły. Kiedy zaś dostrzegła, że płomień świecy zaczął drgać, chociaż nie było żadnego ruchu powietrza, zdecydowała się „porozmawiać” z tym, co uznała za ducha męża. Głośno poprosiła go o odejście i przekonywała, że nie ma tu czego szukać, bo jego miejsce jest gdzie indziej. Powiedziała też, że Piotruś choruje, chociaż lekarze nie wiedzą dlaczego, a ona sądzi, że przyczyną są dziwne zjawiska w ich domu. Stanowczo zażądała pozostawienia ich w spokoju. Jak sama potem relacjonowała, nie usłyszała żadnej odpowiedzi, lecz odniosła przemożne wrażenie, że mąż jest przy niej i pragnie pozostać. Miała irracjonalne odczucie jego żalu, a może nawet wrogości.
Po tej nocy fenomeny stały się dużo rzadsze. Trzeba uczciwie zaznaczyć, że płonące świeczki nadal stały w newralgicznych punktach mieszkania i prawdopodobnie one też miały swój udział w oczyszczeniu domu. Jednak Pani H. była pewna, że głównym czynnikiem okazała się jej dziwaczna nocna „rozmowa”. Wróciła jej chęć do życia, jakby otrząsnęła się z ciężkiego snu, a chorobowe objawy u Piotrusia zaczęły ustępować. Jeszcze przez kilka miesięcy dziwne zjawiska od czasu do czasu powracały, ale straciły dawną intensywność i nie miały już tak niszczącego wpływu na rodzinę. Ustały ostatecznie dwa lata po śmierci Pana H.
Tyle fakty. Pozostaje jednak zasadnicza kwestia, co właściwie działo się w domu rodziny H? Opis wydarzeń brzmi dość niewiarygodnie i przypomina raczej ludowe legendy lub wręcz baśnie. Zresztą zastosowane metody usunięcia nieznanej siły także zostały zaczerpnięte z pradawnej mądrości ludowej. Zawsze przecież mówiono, że duchy boją się noża czy siekiery leżącej pod łóżkiem i na przykład ludy słowiańskie od niepamiętnych czasów stosowały tę metodę pozbywania się domniemanych duchów. Kowale w tradycyjnych kulturach byli zwykle utożsamiani z czarownikami i do nich zwracano się o pomoc, gdy w grę wchodziły rzekome duchy. Tak było u Germanów i Słowian, tak też było u ludów nigeryjskich w zachodniej Afryce i wśród Bantu. Żelazo i ogień miały moc odstraszającą złe siły. Dlatego też zapalona świeca jest tradycyjnym sposobem przepędzania demonów do dziś stosowanym na przykład przez chrześcijańskich egzorcystów.
Natomiast pozostawienie osobistych przedmiotów zmarłego w tych samych miejscach co za jego życia jest kardynalnym błędem z punktu widzenia tradycyjnej wiedzy. Chyba nieprzypadkowo wszystkie kultury świata znają pogrzebowe obrzędy odcinające zmarłego od świata, który właśnie opuścił. Osobiste przedmioty zmarłego zwykle były palone lub niszczone w inny sposób (na przykład wśród ludów bałkańskich), aby nie przyciągać ducha. Nawet droga z domu na miejsce pochówku zwykle była celowo maskowana, aby zmarły nie umiał potem wrócić. Tak więc u Słowian wynoszono zwłoki przez okno, a nie drzwiami, a niektóre plemiona, jak na przykład Indianie na zachodzie USA i Australijczycy, wycinały w szałasie nowe wejście. Drogę wiodącą do domu posypywano czasem popiołem (Rumunia, Melanezyjczycy, plemiona Karaibów), aby zasugerować, że wszystko strawił pożar i nie ma dokąd wracać. W niektórych częściach świata, jak choćby na wschodzie Nowej Gwinei, faktycznie palono domek albo szałas zmarłego, lub też porzucano siedlisko należące dawniej do zmarłej osoby. Chodziło o to, by duch przestał odwiedzał miejsca drogie mu za życia, które po zmianie wyglądu, na przykład po przemalowaniu ścian, przebudowie domu lub choćby tylko przestawieniu mebli, przestały być dla niego atrakcyjne. Są to zwyczaje i zjawiska relacjonowane przez wiele osób i opisywane w literaturze, choć oficjalna nauka zwykle odnosi się do nich sceptycznie. W każdym razie, kiedy Pani H. zastosowała się do tych wskazówek, nieprzyjemne fenomeny zaczęły ustępować.
Mądrość ludowa zdaje się zatem mieć realne podstawy. Przypuszczalnie nie chodzi tu o ducha w sensie czegoś absolutnie odrębnego od naszej rzeczywistości. Gdyby tak było, nie moglibyśmy doświadczać jego obecności i obserwować wpływu na świat, w którym żyjemy. Stąd płynie wniosek, że mamy do czynienia z czymś materialnym wbrew obiegowej opinii, jakoby duch był istotą niematerialną. Chodzi jedynie o to, że jest to materia dużo delikatniejsza od tej, z którą mamy do czynienia codziennie. Jest to prawdopodobnie materia co najmniej równie ulotna jak światło, którego przecież nikt nie zechce nazwać niematerialnym i które wpływa na nas, choć mówi się, że masa fotonu wynosi zero. Fenomeny raczej niesłusznie zwane paranormalnymi lub nadnaturalnymi są dostrzegane i opisywane w podobny sposób na całym świecie. Jest to wskazówka, że nie można ich traktować jako wytwory kultury kształtującej ludzką świadomość. Przecież większość wielkich religii na czele z chrześcijaństwem i islamem intensywnie zwalcza wiarę w duchy (chociaż z drugiej strony akceptują działalność duchownych egzorcystów), a jednak utrzymuje się ona przez tysiąclecia i nic nie wskazuje, żeby miała zaniknąć. Gdyby duch był kategorią wyłącznie kulturową, religia tak restrykcyjna jak chrześcijaństwo już dawno wyrugowałaby duchy z naszej świadomości.
Co więcej, epoka racjonalizmu, skrajnie (żeby nie powiedzieć prymitywnie) materialistycznego pojmowania świata i scjentyzmu powinny w Europie ostatecznie wyrugować podobne wymysły. A jednak tak się nie dzieje.
Prawdopodobnie chodzi więc o zjawiska naturalne, równie materialne jak światło czy inne rodzaje promieniowania, lecz związane z wolą istnienia i emocjami istot żywych. To ich energia może trwać nawet po biologicznej śmierci. Być może odbija się w otaczających przedmiotach, a w odpowiednich sytuacjach uwalnia się, dając niepokojące fenomeny. Wystarczy przypomnieć sobie, że tak zwane duchy ludzi zmarłych zwykle pojawiają się w miejscach dla nich szczególnie ważnych za życia. Są to zatem miejsca naładowane ich energią. Tak też było w przypadku Pana H., wracającego do swego ukochanego domu i rodziny, a szczególnie do młodszego syna, na którego czekał przez kilka lat. Żal, że tak szybko i niespodziewanie musiał porzucić wszystko, co kochał i poczucie, że nie dożył swego życia do końca, bo nie mógł patrzeć na dorastanie synów i nie nacieszył się domem, przytrzymał go na ziemi.
Znów przypominają się tradycyjne opowieści o ludziach, którzy nie załatwili wszystkiego za życia i dlatego wracają po śmierci. Według tych podań jedni chcą dokończyć jakieś prace, inni pragną zemsty na przykład za swoją śmierć, a niektórzy jeszcze nie są gotowi na pełne odejście. Chyba we wszystkich kulturach świata zmarli jakiś czas krążą po znanych sobie miejscach, odwiedzają krewnych i przyjaciół. Podobno część z nich nie zdaje sobie sprawy, że umarła, a inni nie godzą się ze śmiercią. Ostatecznie jednak, prędzej czy później, chociaż czasem podobno dopiero po kilkuset latach, to, co zostało po zmarłym odchodzi do innej rzeczywistości (wymiaru?). Nawet chrześcijaństwo potwierdza te opowieści, kiedy autorzy Nowego Testamentu piszą, że Jezus chodził po świecie jeszcze 40 dni po zmartwychwstaniu. Akurat ta liczba odpowiada innym tradycjom, które utrzymują, że duch zmarłego opuszcza żywych około półtora miesiąca po śmierci. Nie trzeba chyba dodawać, że miejsca i przedmioty, w których zawarta jest energia zmarłego mają szczególną moc przyciągania tego, co po nim zostało. Nic więc dziwnego, że domniemany duch Pana H. uparcie wracał do swego domu, a jego aktywność wyraźnie zmalała, gdy rodzina usunęła jego osobiste przedmioty.
Pozostaje jeszcze kwestia, dlaczego ostre żelazne obiekty i płomień miałyby odpędzać duchy. Jeżeli przyjąć tezę, że duchy są prawdopodobnie formami energii, zjawiskiem falowym lub wręcz promieniowaniem elektromagnetycznym, sprawa wydaje się względnie zrozumiała. Materiały dielektryczne, do których należy między innymi żelazo, zakłócają promieniowanie i dlatego hipotetyczny duch rozumiany jako pole elektromagnetyczne powinien raczej „unikać” żelaza. Zwłaszcza dotyczy to ostrych krawędzi, ponieważ tam dochodzi do zmiany kształtu i koncentracji pola elektromagnetycznego. Oznaczałoby to, że duchy nie boją się noży czy siekier jako groźnej broni, lecz nie mogą pojawiać się w ich bezpośrednim sąsiedztwie ze względu na mocno zakłócające działanie ich pola. Bardzo podobnie oddziałuje ogień, który także silnie zakłóca promieniowanie elektromagnetyczne i sam wytwarza własne pole, a to utrudnia istnienie innych pól w otoczeniu. Jeśli fenomen nazywany duchem jest w istocie polem elektromagnetycznym, płomień świecy mógłby go faktycznie zakłócać. Ogień byłby więc nie tylko źródłem światła i ciepła, ale także, zgodnie z prastarymi poglądami, miałby moc odstraszania sił mroku.
Wypada przypomnieć słynną frazę Horacego, który twierdził, że nie wszystek umrze. Czy miał na myśli tylko pamięć o nim zapisaną w poezji, czy może jednak pobrzmiewa w tym zdaniu przekonanie, że energia jest niezniszczalna, a zatem również energia człowieka może w jakiejś formie przetrwać śmierć?