Grecki mit o Matce-Ziemi, bóstwa chtoniczne i niebiańskie, Ziemia-superorganizm, pojęcie osobnika
5 miliardów lat temu - formuje się planeta Ziemia;
ponad 3 miliardy lat - powstaje życie na Ziemi;
dużo później - organizmy fotosyntetyzujące wytwarzają atmosferę tlenową;
ponad pół miliarda lat temu - pojawiają się zwierzęta tkankowe;
trochę później - powstają zwierzęta kręgowe;
około 3 milionów lat temu - powstaje człowiek;
XX/XXI wiek - człowiek odkrywa, że jest częścią biosfery w wymiarze chemicznym,
ekologicznym i genetycznym.
Twierdzenie o istnieniu Gai, zdawałoby się, jest już dawno nieaktualne. Przecież Matka-Ziemia starożytnych Greków przed wiekami zeszła ze sceny, chroniąc się na kartach mitologii i tylko czasem jest wykorzystywana przez autorów literatury science fiction lub fantasy. A jednak brytyjski chemik James Lovelock wydał w roku 1979 książkę zatytułowaną „Gaja” i przedstawił w niej swoje poglądy wysnute z osiągnięć dwudziestowiecznej nauki, a nie fantastyki czy mitologii. W dodatku jego dzieło bardzo szybko wyrosło na publikację wręcz programową dla całego szeregu intelektualistów nie tylko w Wielkiej Brytanii czy w strefie kultury anglosaskiej, ale na całym globie. Zasadnicza teza Lovelocka, że człowiek nie jest panem stworzenia ani nawet jego szczytem lecz częścią wielkiego superorganizmu Gai, okazała się niezwykle nośna. Na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia stała się ona już stałym elementem kultury zachodniej nurtującym społeczną podświadomość i wpływającym na pojmowanie rzeczywistości. Niemal każdy jako tako wykształcony człowiek w tej czy innej formie zetknął się z ideą Ziemi pojmowanej w kategoriach równowagi i rozwoju obejmujących nie tylko biosferę, ale też człowieka, oceany, skalną skorupę pokrywającą magmowe wnętrze planety i gazową atmosferę wokół. Krótko mówiąc rozpowszechniło się przekonanie, że planeta Ziemia jest gigantyczną całością, niemal mistyczną jednią. Wszystko więc wskazuje, że wbrew utartym poglądom Gaja wcale nie przeszła do lamusa pojęć nieużytecznych, które rozwijająca się ludzkość odrzuciła jako zbędny balast. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że była i nadal jest obecna chyba w każdym kręgu kulturowym chociaż zazwyczaj nazywa się ją różnymi imionami.
Po grecku słowo gaia lub ge oznacza po prostu ziemię, lecz jego powiązania etymologiczne i konotacje kulturowe sięgają nieporównanie dalej. Wystarczy wspomnieć o łacińskich gens i genus równoznacznych z rodem, a stąd już tylko krok do genealogii, nowoczesnej genetyki i pojęcia genu... A kto wie, czy i geniusz nie należy do tego kręgu, skoro łaciński genius loci to duch określonego miejsca na ziemi, jego istota? Przypomnijmy sobie choćby mit o Alkioneusie, ostatnim z gigantów, synu Gai, który nawet śmiertelnie raniony odzyskiwał siły natychmiast po dotknięciu ojczystej ziemi. Dopiero mocarny Herakles musiał go unieść w dalekie kraje i tam zdołał zabić, gdzie obca ziemia już nie ożywiała niepokonanego dotąd giganta. Wszystko to wskazuje na organiczny związek ziemi z najgłębszą treścią i istotą naszego bytu, z duchem ożywiającym i twórczym, z uzdolnieniem do rzeczy wielkich i wybitnych, a wreszcie z pochodzeniem i dziedzicznością, choć niekoniecznie w naszym współczesnym, biologizującym znaczeniu tego słowa.
A jeżeli przypomnimy sobie treść starożytnego mitu, łatwo dostrzeżemy jeszcze szerszy kontekst pojęcia ziemi. Gaja okazuje się najważniejszym z bóstw chtonicznych (od greckiego chthon - bogini ziemia), macierzą, od której pochodzą wszystkie istoty świata podziemnego, świata umarłych i magii, duchów i sił kryjących się w tajemniczych ciemnościach gdzieś poza zasięgiem naszego wzroku. Jej przeciwieństwem i naturalnym dopełnieniem był Uranos, bóstwo nieba, praojciec istot powietrznych i świetlistych. Warto przy tym odnotować, że przeciwstawienie nieba i ziemi lub pierwiastka męskiego i żeńskiego wcale nie jest wynalazkiem greckim. Praktycznie każda kultura zna tego rodzaju biegunowość w organizacji kosmosu. Na przykład w Egipcie ziemia była bogiem o imieniu Geb, a ponad nim rozciągała się niebiańska bogini Nut. Sumerowie i Babilończycy zapisali światostwórczą opowieść o dwóch potworach - żeńskim Ki czyli ziemi i męskim An, niebie. W Chinach natykamy się na komplementarne pierwiastki jin i jang. Indusi znali męski i żeński aspekt każdego swojego bóstwa, a jego doskonałość upatrywali w pełnym zjednoczeniu przeciwstawnych sił. W cywilizacjach meksykańskich niebo reprezentowane przez orła lub szerzej ptaka było przeciwstawiane ziemi uosabianej w wężu; ich złączenie stawało się źródłem wszelkiego ruchu, życia i rozwoju; stąd pozornie paradoksalne bóstwo zwane Pierzastym Wężem. Grecy zaczerpnęli swoją ideę ziemi i nieba z wyobrażeń ludów Azji Mniejszej, gdzie znane były bóstwa dolne i górne lub żeńskie - ziemskie i męskie czyli niebiańskie.
Przykłady możemy mnożyć, ale rzecz nie w tysiącu mitów mówiących właściwie to samo, lecz w ogólnoludzkim, uniwersalnym przekonaniu o zasadniczej jedności świata, a szczególnie naszej planety. Czy z tego punktu widzenia książka Lovelocka nie wydaje się zaledwie nowoczesną wersją tamtych mitów ubranych w szaty ścisłej nauki? Zapewne tak jest i sam autor musiał zdawać sobie z tego sprawę, skoro użył starożytnego pojęcia matki-ziemi dla przedstawienia nowoczesnej, aspirującej do naukowości koncepcji naszej planety. Jeśli zaś dwudziestowieczna wersja Gai tak dobrze wpisuje się w prastarą tradycję bogini-ziemi i pramatki, można chyba zaryzykować stwierdzenie, iż Lovelock nie wymyślił niczego nowego. Wystąpił raczej w roli interpretatora piszącego kolejny komentarz do pradawnej świętej księgi i, jak każdy z długiego szeregu prawomyślnych interpretatorów, nie ośmielił się czy może nie zdołał zmienić istoty kanonicznego tekstu, przetwarzając go tylko za pomocą najnowszych, aktualnie dostępnych mu narzędzi. Na dowód słuszności tych słów przeanalizujmy podstawowe tezy koncepcji Gai.
Przede wszystkim Lovelock zakłada wzajemne powiązanie wszystkich elementów tworzących naszą planetę. Czy nie przypomina to wzmiankowanych już magicznych i mrocznych sił wpływających na losy świata? Z wnętrza bogini ziemi miały wydobywać się potwory i cyklopi, bogowie a także tajemne, niedookreślone ewapory, które wspomagały ludzi, albo ich ostatecznie pogrążały. Jaskinie były obrazem łona Ziemi, z którego przybył człowiek i do którego wraca po śmierci. W mrocznych otchłaniach tkwią moce groźne, lecz zarazem niezbędne do życia i dlatego właśnie tam znajdowały się pierwotne świątynie i tam też składano zwłoki, czego przykładem może być pochówek neandertalczyka w mezopotamskim Shanidar. Zwróćmy uwagę, że do dziś podziemia napawają nas strachem przed mocami natury i jakże często obawy te znajdują bardzo konkretne potwierdzenie w klęskach żywiołowych mających swoje źródła pod ziemią i zaskakujących nawet najlepiej zorganizowane społeczeństwa.
Lovelock uwzględnia te fakty i wyciąga z nich wniosek o uzależnieniu człowieka od warunków przyrodniczych. Oczywiście w żaden sposób nie można tego twierdzenia zakwestionować, a to ze względu na jego jawną oczywistość. Ale w tym właśnie tkwi słabość pomysłu Lovelocka. Według zasad logiki zdanie, które nie niesie jakiejkolwiek informacji, czyli nie różni się treścią od zdania poprzedniego, jest bezwartościowe. Niczego nam przecież nie przekazuje i nie wprowadza zmiany ani w rzeczywistości zewnętrznej, ani w naszym umyśle, a to powoduje, że takie zdanie traci wszelką wartość epistemologiczną. Tak więc stwierdzenie, że Ziemia to splot wielorakich współzależności, a my jesteśmy w nie uwikłani nie jest odkryciem bez względu na to, czy ujmiemy to w kategoriach magicznych, ekologicznych, czy też jako koncepcję Gai. To jest po prostu banał.
Niczego nie zmienia również spektakularna wizja Ziemi jako superorganizmu. Nasza planeta ma być w tym ujęciu samodzielną strukturą w całości podlegającą ciągłej ewolucji. Oczywiście dla masowego czytelnika i tak zwanej opinii publicznej obraz żywej Ziemi z nami w roli insektów pasożytujących na gigantycznym ciele Gai wydaje się niezwykle frapujący. To przemawia do wyobraźni. A jednak nawet bardzo pobieżna analiza wskazuje, że na wyobraźni wszystko się kończy. Ewolucję naszej planety już od dawna przedstawia się jako ciąg przemian we wszystkich jej elementach jednocześnie. Dostrzegamy ścisły związek pomiędzy konwekcją magmy w gorącym wnętrzu planety a dryfem płyt skalnych w obrębie skorupy ziemskiej, który przekłada się na zmienną konfigurację lądów i oceanów oraz wypiętrzanie gór, a to wszystko odbija się na układzie prądów morskich, stref klimatycznych oraz rozwoju organizmów żywych i cywilizacji. Nauka zna te powiązania już od wielu lat i nikogo one nie dziwią.
Co nowego wnosi więc teza o Gai jako superorganizmie? Ze ściśle naukowego punktu widzenia nie wnosi nic, ale w wymiarze społecznej świadomości może być traktowana jako popularyzacja wiedzy o świecie i ludziach, która przekłada się na upowszechnienie postaw proekologicznych i traktowanie innych istot na Ziemi jak partnerów człowieka, a nie obiekty eksploatacji. Podobne idee w różnych dziedzinach pojawiały się już wcześniej i nie spowodowały postępu w szczegółowych naukach empirycznych, ale spełniły istotną rolę w sferze światopoglądu. Przypomnijmy sobie średniowieczną koncepcję społeczeństwa, w którym każdy ze stanów winien odgrywać przypisaną mu rolę na wzór organów w ciele człowieka. Albo tradycyjny indyjski system kastowy poszczególnym kastom przyporządkowujący określone zadania analogicznie do funkcjonowania ludzkiego organizmu. Te same analogie spotykamy w konfucjanizmie i w chrześcijańskim obrazie Kościoła z Chrystusem jako jego głową. Zresztą o pewnej oczywistości takiego porównania świadczy też głośna praca Normana Daviesa poświęcona dziejom Europy: autor zastosował średniowieczną wizję „Pani Europy” jako wielkiej istoty z poszczególnymi krajami w roli rozmaitych części ciała. Bardzo to, co prawda, widowiskowe, ale niczego nie wyjaśnia, ani nie rozwija wiedzy. Należy więc raczej do kategorii sztuki lub mnemotechniki czy nawet socjotechniki, lecz nie nauki.
Z punktu widzenia nauk przyrodniczych uznanie całej planety za osobnika w tradycyjnym znaczeniu tego słowa wydaje się raczej wątpliwe. Badania wykazują jednoznacznie, że intuicyjnie zrozumiała kategoria osobnika jest trudna do zdefiniowania na gruncie doświadczalnym. Na przykład pojedynczy wirus, który można skrystalizować, a potem znowu uaktywnić, okazuje się bliższy cząstce chemicznej niż organizmowi. Poza tym w normalnym cyklu namnażania wirusy ulegają rozpadowi, żeby zsyntetyzować się od nowa, często przy tym wymieniając część swego materiału genetycznego z komórką gospodarza. Trudno więc byłoby uznać, że pojedynczy wirus to osobnik. Może co najwyżej stanowi chwilową całość funkcjonalną?
Pozornie mniej trudności nastręcza komórka bakteryjna dobrze odgraniczona od otoczenia błoną lub ścianą komórkową i z własnym aparatem genetycznym. Cóż, kiedy w procesie koniugacji dwie różne komórki bakterii potrafią wymieniać się częścią swego genomu. Czy po takim procesie każda z nich jest nadal tym samym osobnikiem?
Wątpliwości rosną jeszcze bardziej, kiedy poddać analizie komórki organizmów wyższych. Komórka jądrowa okazuje się bowiem rodzajem dość scentralizowanej kolonii: jądro komórkowe zawiaduje całością, ale odpowiedzialne za oddychanie mitochondria i fotosyntetyzujące chloroplasty to nic innego, jak bakterie, które niegdyś wniknęły do wnętrza komórki i tam pozostały w roli symbiontów otoczonych dodatkową błoną. Do dziś te organelle zachowały własny genom i samodzielnie mnożą się niezależnie od jądra komórkowego. Co zatem należałoby uznać tu za osobnika - całą komórkę, mitochondria w jej wnętrzu czy może chloroplasty? A może wszystkie te elementy?
Grupy komórek współdziałające dla wspólnego dobra to następny etap ewolucji i zarazem kolejny kłopot dla klasyfikatorów. Dopóki każda komórka zachowuje zdolność do samodzielnego życia, mówimy o kolonii, a komórki traktujemy jako osobniki. Jednak pojedyncze komórki gąbek na ogół nie potrafią już funkcjonować samodzielnie, chociaż urwany większy kawałek gąbki bez problemu utworzy nową. Czy zatem gąbka jest osobnikiem czy może kolonią? Co więcej, nawet wśród form powszechnie uznawanych za wielokomórkowe sytuacja wcale nie wygląda lepiej. Wszyscy wiemy, że wiele roślin można rozmnożyć (może raczej powielić?) poprzez odcięcie ich fragmentu, co od wieków jest wykorzystywane przez ogrodników. Czy to jednak oznacza, że ogrodnik podzielił osobnika na dwa? Na domiar złego, także zwierzęta wyższe okazują się mniej osobnikami a bardziej koloniami komórek. Przecież rak przez wieki prześladujący człowieka to nic innego jak „bunt” kilku komórek, które przestały współpracować, a zaczęły indywidualny rozwój kosztem sąsiadów. Trudno byłoby uznać, że część osobnika mogła „się zbuntować” - to wskazuje raczej na zawsze zachowywaną odrębność poszczególnych komórek w ramach organizmu. W każdym razie pojęcie osobnika traci ostrość, ponieważ nie wiadomo, czy należy je odnieść do komórki czy raczej do zespołu współdziałających komórek, a może do organelli wewnątrz komórki?
Co więcej, każdy wielokomórkowy organizm może funkcjonować wyłącznie w ściśle określonych warunkach i we współpracy z innymi organizmami. Przykładem jest pojedynczy człowiek, który uważa się za samodzielną i dobrze wyodrębnioną całość zwaną osobnikiem lub jednostką. A przecież wiadomo, że liczba komórek mikroorganizmów współżyjących z człowiekiem w jego jelitach, układzie oddechowym, na skórze i w innych częściach ciała przewyższa liczbę komórek samego człowieka. Bez tych mikroorganizmów nie można byłoby na przykład trawić. Skóra oczyszczona z mikroorganizmów staje się łatwo przenikliwa dla zarazków i substancji chemicznych, co prowadzi do powstania alergii. Wyjałowienie ciała człowieka (na przykład antybiotykami) kończy się ciężkimi chorobami. Innymi słowy to, co nazywamy jednostką ludzką, jest w istocie funkcją współdziałania organizmu wielokomórkowego z miliardami komórek bakteryjnych i pierwotniaczych. Według szacunków genetyków w układzie człowiek-mikroorganizmy geny ludzkie stanowią tylko ok. 10% wszystkich rodzajów znajdujących się tam genów. Rodzi się więc naturalne, chociaż dość przewrotne pytanie, kto właściwie jest siłą dominującą w tym, co tradycyjnie określa się pojęciem ludzkiej jednostki. Osobnik zdaje się być zaledwie funkcjonalną całością powstającą w procesie współpracy wielu organizmów i trwającą tylko przez pewien czas, dopóki nie dojdzie do jej rozpadu.
Jeszcze bardziej znaczące okazuje się zjawisko współpracy na poziomie ponadosobniczym. Na przykład w społeczeństwie pszczół i mrówek pojedynczy owad nie ma żadnego znaczenia. Żyje krótko, pełniąc bardzo określone role i całym swoim istnieniem służy wyłącznie interesom wspólnoty. Skrajnym przykładem tego fenomenu są niektóre termity, gdzie kasta „zatykaczy dziur” własnymi wielkimi głowami zamyka szczeliny w gnieździe zaatakowanym przez wrogie owady. Oczywiście w tej sytuacji bezbronni zatykacze nieodwołalnie giną dla dobra wspólnego (czy nie przypomina to białych ciałek krwi w organizmie człowieka?). Wygląda więc na to, że jednostką liczącą się dla termitów jest całe gniazdo, rodzaj „superganizmu” w biologii nazwany euspołeczeństwem, a nie pojedynczy owad, jak choćby żołnierz czy wspomniany zatykacz dziur. A zatem czy osobnikiem będzie pojedynczy termit czy całe gniazdo, fruwającą robotnica pszczoły czy raczej cała pszczela rodzina? Pojedyncza mrówka czy całe mrowisko? Przecież pojedyncza pszczoła ani też pojedyncza mrówka nie mogą żyć samodzielnie.
Należy jednak pamiętać, że pojedynczy człowiek również nie może żyć w oderwaniu od społeczeństwa. Każda ludzka istota musi współpracować z innymi ludzkimi istotami. Pustelnicy żyjący samotnie gdzieś na pustyni zazwyczaj mogli funkcjonować tylko dzięki pomocy ze strony odwiedzających ich pielgrzymów. Co więcej, istnienie pustelników było odbiciem pewnych społecznych idei i służyło ich krzewieniu. Jaki bowiem sens miałoby życie Szymona Słupnika, gdyby inni o nim nie wiedzieli? Oczywiście sami pustelnicy głosili, że uciekli od społeczeństwa, żeby zjednoczyć się z Bogiem. W rzeczywistości jednak byli wytworem tego społeczeństwa jako jego specyficzny margines. Gdyby wszyscy ludzie przyjęli idee pustelnicze, pobożni eremici umarliby z głodu, ponieważ nie miałby kto ich karmić. Poza tym pustelnicy z założenia nie mieli dzieci, a to oznacza, że w ciągu jednego pokolenia zniknęliby z powierzchni ziemi, gdyby ich szeregi nie były stale uzupełniane. Innymi słowy to społeczeństwo wytwarza idee eremityzmu i tworzy warunki do ich realizacji.
Żaden gatunek na Ziemi nie żyje w pełnej izolacji, a nawet nie mógłby tak istnieć, ponieważ stanowi fragment większej całości określanej jako ekosystem, gdzie klimat, gleba, mikroorganizmy, rośliny i zwierzęta trwają w dynamicznej, wzajemnie warunkowanej równowadze. Czy nie przypomina to jakiegoś „superorganizmu”? Podobne całości mogą obejmować coraz większe połacie naszej Ziemi, osiągając w końcu poziom całej planety czyli Gai. Dla planety życie pojedynczego człowieka nie ma żadnej wartości, a nawet trwanie całego gatunku może być ważne tylko przez jakiś czas.
Ogólny wniosek z tych kilku uwag zdaje się być dość oczywisty. Okazuje się, że dosłownie na każdym poziomie organizacji w oparciu o określone kryteria możemy wyróżnić jakąś funkcjonującą strukturę, uznając ją za pewną całość lub nawet osobnika i doskonale udokumentujemy to całym szeregiem odpowiednio dobranych obserwacji. W takim ujęciu Gaja Lovelocka jest tylko jednym z pięter tej drabiny o tyle jednak efektownym, że dotyczy bezpośrednio człowieka.
Pouczającym wydaje się jeszcze jeden aspekt koncepcji Gai. W swojej nowoczesnej wersji narodziła się ona wraz z rozbudzeniem świadomości ekologicznej. Pokazanie człowieka jako mało znaczącego elementu wielkiej Gai chyba nieprzypadkowo zbiegło się z rosnącym zainteresowaniem ochroną środowiska. Idea powstała niejako na „społeczne zamówienie”.
I w ten oto sposób ostatecznie opuszczamy teren przyrodoznawstwa, wchodząc na obszar zjawisk społecznych. Istnieje bowiem silne zapotrzebowanie na teoretyczne uzasadnienie dla ruchów ekologicznych, najlepiej naukowe lub filozoficzne, które jednak docierałoby do przeciętnego człowieka mało obeznanego z fachową ekologią i jej żargonem. A właśnie Gaja, w całej swojej prostocie i obrazowości, jawi się jako czynnik skutecznie kształtujący ludzkie postawy i promujący określone zachowania, które ostatecznie mogą uratować naszą cywilizację przed zagładą we własnych śmieciach. Zresztą zachodzi tu istotne, i chyba nieprzypadkowe, ideowe pokrewieństwo z ruchami New Age, tym nowoczesnym „ekologicznym” mistycyzmem może nazbyt swobodnie czerpiącym z rozmaitych tradycji, lecz akcentującym jedność całej planety i wszechświata.
W kulturze zachodniej od połowy XX wieku szerzy się ruch określany ogólnym mianem „neopogaństwa”. W istocie chodzi o nawrót do dawnych kultów przyrody, które zniszczył zwycięski pochód chrześcijaństwa. Renesans wierzeń staroceltyckich, germańskich czy słowiańskich wiąże się z postawą szacunku do natury, a „neopoganie” bardzo często wskazują na Gaję jako ideę im bliską. Do pewnego stopnia wyjaśnia to, dlaczego kościoły chrześcijańskie są tak krytyczne wobec koncepcji Lovelocka i dlaczego widzą w niej chęć zbudowania swoistego ekologicznego kultu.
Pozostaje fundamentalne pytanie, czy faktycznie powinniśmy uważać się za dzieci Gai? Bez wątpienia tak. Nikt przecież w sposób sensowny nie może zaprzeczyć, że stworzyła nas Ziemia, tu jest nasza kolebka, gdzie żyjemy i tu rozwinęliśmy naszą kulturę. Czy to jednak potwierdza tezę o superorganizmie czyli wielkiej macierzy Gai? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie, że to tylko poetycka wizja, która niewiele wnosi do naszego rozumienia świata.
A jednak nauka w początkach trzeciego tysiąclecia odkryła co najmniej kilka faktów zdających się przemawiać za tezą Lovelocka. Chodzi na przykład o wymianę genów między różnymi gatunkami za pośrednictwem wirusów. Wirus wbudowuje się w DNA zaatakowanej komórki i zmusza ją do wytworzenia dużej ilości wirusowego DNA. Następnie zostają wydzielone odcinki DNA, które jako nowe wirusy mogą infekować następne komórki. Przy tej okazji dochodzi często do niedokładnego „wycinania” wirusowego DNA, czyli nowe wirusy mogą zawierać część materiału genetycznego swojego gospodarza, zostawiając jednocześnie część własnego DNA w komórce gospodarza. Bywa, że w ten sposób fragment DNA zaatakowanej komórki przechodzi z wirusem do następnej zaatakowanej komórki i tam zostaje odcięty, czyli wchodzi w skład jej materiału genetycznego. Innymi słowy materiał genetyczny może w pewnym stopniu wędrować między gatunkami. Dzięki temu zmienność genetyczna i plastyczność poszczególnych gatunków wzrasta. Obserwowane w naturze procesy adaptacyjne i ewolucyjne przebiegają więc szybciej niż to wynikałoby tylko z tempa mutacji i rekombinacji genów, przemiany nie są bowiem ograniczone do poszczególnych gatunków. Niektóre cechy mogą więc przenosić się między gatunkami, a to oznacza, że pule genetyczne wszystkich gatunków na Ziemi tworzą coś na kształt systemu naczyń połączonych.
Literatura
C.J. Allegre, S.H. Schneider, Ewolucja Ziemi. Świat Nauki 12,1994.
Z. Kubiak, Mitologia Greków i Rzymian. Warszawa 1998.
W.J.H. Kunicki-Goldfinger, Szukanie możliwości. Ewolucja jako gra przypadków
i ograniczeń. Warszawa 1989.
J. Lovelock, Gaia: A New Look at Life on Earth. Oxford 2000.
L. Margulis, Gaja to twarda sztuka. [w:] Trzecia kultura. red. J. Brockman. Warszawa 1996.
T. Tyrrell, On Gaia: A Critical Investigation of the Relationship between Life and Earth.
Princeton 2013.