Gödel, Augustyn, Anzelm, Tomasz z Akwinu, Kant

ponad 60 tysięcy lat p.n.e. - neandertalczyk wierzy w życie pozagrobowe, o czym świadczą

pochówki;

około 4000 lat p.n.e. - wyżej rozwinięte religie znają pojęcie bóstwa;

IV w. p.n.e. - greccy myśliciele zaczynają się zastanawiać nad istnieniem bóstw.

Arystoteles ogłasza swoją drabinę bytów z bóstwem jako szczeblem najwyższym;

II w. p.n.e.- II w. n.e. - neoplatonicy rozwijają teorię emanacji, według której Bóg jest

bytem koniecznym jako źródło wszelkiego bytu;

V w. n.e. - Augustyn konstruuje dowód ontologiczny „z pojęcia” Boga;

XI w. - Anzelm dowodzi istnienia Boga-doskonałości;

XIII w. - logiczne dowody Tomasza;

XVIII w. - dowód Kanta;

XX w. - matematyczny dowód Gödla.

Któż z nas nie zetknął się z zagadnieniem Boga i nie uczestniczył w dyskusji na ten temat? Wydaje się, że temat jest niezwykle interesujący zarówno dla zwolenników jak i przeciwników jakiejkolwiek religii. Teologowie, filozofowie, naukowcy i artyści poświęcili mu opasłe tomy, stworzyli wiekopomne dzieła, a nawet ginęli w imię swoich przekonań. I co? I nic. Dzisiejszy intelektualista wie na ten temat tylko trochę więcej od swego poprzednika sprzed kilkuset lat, a na pewno nie potrafi powiedzieć zdecydowanie tak - istnieje lub nie - nie istnieje. Oznacza to, iż poznanie w tym zakresie praktycznie drepcze w miejscu, a nas stać zaledwie na analizę historyczną zjawiska lub, ewentualnie, na rozważania teoretyczne bez bliższego związku z rzeczywistością. Dopiero niedawno, bo w połowie XX wieku, wydawało się przez moment, że coś się wreszcie zmienia: Kurt Gödel, wspaniały matematyk, umysł ścisły aż do granic absurdu, ogłosił swój dowód na istnienie Boga.

Większość z nas wie, że katoliccy, lub szerzej - chrześcijańscy, myśliciele już dawno opracowali argumenty mające wskazywać na istnienie Boga. Co więcej, do dziś podaje się je do wierzenia (właśnie do wierzenia) na wykładach dla przyszłych duchownych i rzadko kiedy wykładowca teologii pokusi się o ich głębszą analizę. Zresztą zazwyczaj nikt tego nie oczekuje, a szersza opinia publiczna zadowala się stwierdzeniem, że dowód po prostu jest i należy go zaakceptować bez sprawdzania. Na tym polega siła mitu.

Często spotykamy się też z diametralnie odmiennym poglądem opartym oczywiście na jak najpoważniejszej nauce. Myśliciele nastawieni antyreligijnie albo tylko antyklerykalnie z nieskrywaną przyjemnością obnażają miałkość teologicznych dowodów i podają do wierzenia (oni również), jakoby wykazano naukowo, to znaczy niezaprzeczalnie, brak Boga w materialnym świecie.

Prawdę mówiąc ten stan rzeczy trwa od dnia, kiedy nasz odległy przodek po raz pierwszy zastanowił się nad istotą wszechświata i rządzących nim praw. Odtąd już zawsze było tak, że jedni wierzyli w jakąś transcendencję, kiedy inni pukali się znacząco w czoło, a potem w najbliższy przedmiot, aby pokazać, że materię owszem dostrzegają, ale nie ma mowy o jakimkolwiek duchu. Początkowo przeważali ci pierwsi, lecz z biegiem stuleci sukcesy ludzkiego intelektu przymnażały zwolenników drugiej koncepcji. Wreszcie nasi transcendentaliści zareagowali w sposób bardzo znamienny - sięgnęli po broń materialistów czyli do arsenału nauki, aby rozumowo udowodnić niedowiarkom słuszność koncepcji Istoty Najwyższej. Gödel jest najświeższym i prawdopodobnie nie ostatnim w tej długiej sztafecie umysłów poszukujących argumentów przemawiających za istnieniem Boga.

Pierwsze świadomie konstruowane dowody na istnienie Boga noszą zwykle nazwę ontologicznych, ponieważ są wyprowadzane z samego pojęcia Istoty Najwyższej. Jakkolwiek by to śmiesznie dziś nie brzmiało, w średniowiecznej Europie samo pojęcie było zwykle traktowane jako realnie istniejący byt, co wynika przede wszystkim z dominującego wtedy platonizmu, lub z jego raczej zepsutych wersji zwanych neoplatońskimi. Natomiast dwudziestowieczny uczony umieszcza pojęcie i jego materialny desygnat na zupełnie odmiennych płaszczyznach: pojęcie przynależy do świata idei, myślenia, umownych znaków albo języka, podczas gdy określany tym pojęciem przedmiot jest częścią świata realnego, opisywanego przez nasze idee, ale „obiektywnego” czyli niezależnego od poznającej świadomości. A zatem neoplatońskie dowody ontologiczne zakładały, że skoro dysponujemy słowem „Bóg” i znamy pojęcie „Bóg”, ono naprawdę istnieje zarówno w naszej świadomości jak i poza nią. Nie rozróżniano więc poznawanego przedmiotu i poznającego podmiotu.

W tym duchu rozumował na przykład św. Augustyn. Według niego jeżeli chrześcijaństwo (w IV wieku właściwie religijna wersja neoplatonizmu) poucza nas, że w Bogu zawierają się wszystkie jakości najwyższe, a obserwowany przez nas świat jest zaledwie cząstkowym i niedoskonałym odbiciem doskonałego Boga, Istota Najwyższa musi istnieć. W przeciwnym bowiem wypadku, musielibyśmy zaprzeczyć podstawowemu sensowi pojęcia „Bóg” jako Istoty Najdoskonalszej łączącej wszelkie doskonałości - w takim razie w ogóle nie mielibyśmy tego pojęcia. A przecież je mamy.

Co na to sceptyk? Z łatwością wskaże nam tu klasyczną tautologię, a więc błąd logiczny polegający na definiowaniu pojęcia za pomocą tegoż samego pojęcia. W dowodzie Augustyna istnienie Boga jest wykazywane za pomocą cechy najwyższej doskonałości zawartej w samym Bogu. Trywializując całe zagadnienie możemy powiedzieć, że maleńkie ludziki zwane krasnoludkami też muszą istnieć, ponieważ pojęcie krasnoludków zawiera w sobie ich niewielki wzrost, a bez tej cechy nie ma mowy o krasnoludkach. Skoro jednak posiadamy pojęcie krasnoludka... Nasz sceptyk, obśmiawszy się do woli wyciąga stąd pozornie oczywisty wniosek, że nie ma i nie może być Boga tak samo, jak nie ma żadnych krasnoludków. Śmieszne i nieco straszne, prawda? Ale nie dlatego, że św. Augustyn popełnił gruby błąd w rozumowaniu; nie trzeba szczególnie uzdolnionego logika, aby to wykazać. Straszne jest myślenie sceptyka. Skąd jego zadufana pewność, że dowiódł czegokolwiek? Można nawet zapytać tyleż przewrotnie, co kpiąco, skąd pewność, że nie ma krasnoludków? Zwróćmy uwagę, że sceptyk obalił jedynie „dowód” Augustyna i pokazał bezsens agustiańskiego idealizmu. Potem jednak popadł w bardzo podobny idealizm, kiedy założył, że falsyfikacja pojęcia Boga w ujęciu św. Augustyna równa się falsyfikacji samego Boga. A przecież nie możemy tego uczynić bez pogwałcenia zasad logiki. Tak samo nie wolno nam autorytatywnie powiedzieć, że nie ma krasnoludków, ponieważ „dowód” wyprowadzony z ich rozmiarów jest tautologią. Obalamy jedynie pewien sposób rozumowania, ale nie należy utożsamiać pojęcia „krasnoludek” z ewentualną istotą określaną tym pojęciem. Św. Tomasz z Akwinu ujął to nieco inaczej, kiedy skrytykował tezę Augustyna, ponieważ, jak stwierdził, Augustyn fałszywie założył, że znamy wszystkie cechy realnego Boga; wtedy rzeczywiście moglibyśmy ich użyć jako argumentu. Tak jednak nie jest - nie znamy wszystkich cech Boga, a dysponujemy zaledwie opisującym go pojęciem. To oczywiście dyskwalifikuje cały dowód, ale jednak nie upoważnia nas do zaprzeczenia istnieniu samego Boga, jak tego pragnąłby sceptyk.

Dość podobnie do Augustyna myślał Anzelm w XI wieku. Tyle tylko, że nie wyszedł od pojęcia Boga, które poprzez samo swoje istnienie miało być równoznaczne z istnieniem realnego Boga, ale od neoplatońskiej koncepcji emanacji. W tym ujęciu świat jest systemem bytów, które wynurzają się z Istoty Najwyższej, niosąc w sobie jakiś ładunek jej doskonałości. Druga generacja bytów wywodząca się z tej pierwszej jest już mniej doskonała, następna jeszcze mniej doskonała i tak dalej aż do bytów najniższych i najpodlejszych. Oczywistym wnioskiem z takiej wizji świata jest przyjęcie Boga jako Istoty Najwyższej i absolutnie doskonałej, ponieważ to z niego wyłoniła się pierwsza generacja bytów. A zatem, rozumował Anzelm, musi istnieć Bóg, ponieważ te byty i pośrednio cały świat potrzebują absolutnie doskonałego źródła swego własnego istnienia.

Znów oddajmy głos sceptykowi. Po pierwsze nie mamy jakiegokolwiek dowodu, że istniejący świat jest rzeczywiście systemem emanacji pochodzących z czegoś w najwyższym stopniu doskonałego. Wręcz przeciwnie, dość powszechnie panuje dziś opinia o stopniowym rozwoju od prostych do coraz bardziej złożonych form istnienia, czyli dokładnie odwrotne w stosunku do neoplatońskich emanacji. Poza tym jest wielce wątpliwe, czy byt potrzebuje jakiegoś doskonałego wzorca albo źródła. Nauka dobitnie wskazuje, że ideały, wartości najwyższe w takim stopniu, że aż niemierzalne i wszelkie absoluty funkcjonują wyłącznie jako modele zjawisk, ale nigdy nie dają się zaobserwować w rzeczywistości. Na przykład fizycy mówią o „gazie doskonałym”, który zachowywałby się zgodnie z ich „doskonałymi” wzorami, ale realne gazy nieodmiennie odmawiają podporządkowania się matematycznym formułom. Wszystkie wzory pokazujące nam mechanizmy rządzące światem, czy to w fizyce, chemii i biologii czy też w socjologii i ekonomii zawsze są tylko przybliżeniem, uogólnioną idealizacją skonstruowaną na podstawie wielu stanów faktycznych. Z tej właśnie przyczyny każdy pomiar w miarę możności powtarza się kilkakrotnie, oblicza jego średnią i dopiero wtedy porównuje ze wzorem. I nie tylko dlatego, że, jak mawiano dawniej, wystąpił błąd pomiaru, ale ze względu na immanentną chaotyczność zjawisk. Okazało się, że nawet najdoskonalsze komputery zachowują się w pewnym stopniu chaotycznie, a więc w sposób zróżnicowany, niestandardowy. Każdy naturalny proces jest nieco chaotyczny: płynąca ciecz, kulka tocząca się w dół pochylni, ruch wahadła, reakcja chemiczna... Zjawiska mechaniczne opisane w XVII wieku przez genialnego Newtona okazują się tylko oscylować wokół idealnych parametrów przewidzianych wzorami, ale prawie nigdy ich dokładnie nie spełniają. Liczbowe parametry przemian chemicznych zawsze są minimalnie zaburzone w stosunku do przewidywań teoretycznych. Jeszcze gorzej wygląda teoria i praktyka w biologii, psychologii i naukach społecznych. Nasz sceptyk oczywiście triumfuje wskazując na tę chaotyczną naturę bytu mającą być jawnym zaprzeczeniem Anzelmowej emanacji doskonałości. A jednak, czy jego triumf nie jest przedwczesny? Przecież Anzelm wyraźnie zakładał właśnie niedoskonałość bytu i w dodatku wzrastającą w miarę oddalania się od Boga. Z tego punktu widzenia materia nieożywiona byłaby „prawie doskonała” ze względu na jej prawie idealne spełnianie teoretycznych wzorów. Organizmy żywe są już w znacznym stopniu niedoskonałe, ponieważ wykazują ogromną zmienność i nieprzewidywalność reakcji oraz zachowań. Natomiast świat istot rozumnych z ich chaotyczną i całkowicie nieprzewidywalną kulturą, historią, polityką jest wyrazem największej niedoskonałości, a więc i największego oddalenia od Istoty Najwyższej. Oczywiście wydaje się nam dziwnym, że im prostsza forma istnienia, tym doskonalsza, ale któż nam zaręczy, że tak nie jest? Co oprócz głębokiego przeświadczenia (czytaj: wiary) popartego zaakceptowanymi tezami nauki (konwencja) nasz sceptyk potrafi przeciwstawić Anzelmowej koncepcji emanacji? Oczywiście twierdzenie św. Anzelma w żadnym razie nie jest dowodem istnienia Boga, ale też zaprzeczanie mu nie stanowi argumentu przeciwnego. Być może świat naprawdę nie potrzebuje absolutu, ale raczej trudno to udowodnić.

Tomasz z Akwinu jest chyba najbardziej reprezentatywnym, a na pewno najbardziej znanym, autorem dowodów kosmologicznych wysnutych ze struktury świata. Jako arystotelik skrytykował platońskie dowody ontologiczne wprowadzając aż pięć własnych, które trzeba przyznać, są skonstruowane o wiele zręczniej i są wolne od tautologii. A zatem Tomaszowy Bóg musi istnieć jako absolutnie pierwotna przyczyna ruchu wszechświata (1) oraz jego istnienia (2). Poza tym, jeżeli wszechświat jest czymś niekoniecznym, musi istnieć coś, co istnieje koniecznie, a więc Bóg, ponieważ inaczej w niebycie nic nie mogłoby się w ogóle pojawić (3). Obserwowane we wszechświecie stopnie doskonałości wskazują na istnienie stopnia najwyższego, absolutnego, czyli Boga jako punktu odniesienia (4). I wreszcie, zgodnie z ostatnim dowodem, Bóg musi istnieć jako ostateczny cel wszystkiego, spełnienie wszystkich celów mniejszych, pośrednich (5).

Tych pięć twierdzeń okazuje się jednak dość łatwym łupem dla sceptycznie nastawionego intelektualisty. Przede wszystkim fakt istnienia czegokolwiek nie upoważnia nas do ekstrapolowania tego w nieskończoność. Jeżeli na przykład obserwujemy wzrost temperatury od wiosny do lata, nie możemy twierdzić, że podobnie będzie w ciągu całego roku. Podobnie zwycięstwo w pierwszej bitwie wcale nie oznacza wygranej wojny... Inny ogólny zarzut to mnożenie bytów (filozoficznych) bez uzasadnienia. Po co wprowadzać hipotezę Boga, jeżeli fizyka i inne nauki doskonale, przynajmniej dotychczas, obywają się bez niej? Widzieliśmy to już na przykładzie dowodu Anzelma, ale bez trudności można takie rozumowanie rozciągnąć na wszystkie argumenty Tomasza. Fizyka i kosmologia uczą, że energia jest niezniszczalna, choć zmienia swoją postać, a zatem wszechświat nie potrzebuje pierwszego poruszyciela ani przyczyny swego istnienia. On po prostu jest i to wystarcza. W najogólniejszym sensie wszechświat jest wieczny, ponieważ z fizyki wiemy, że energia krąży bezustannie, lecz nie znika, a to obala trzeci argument Tomasza. Absolut z czwartego argumentu nie znalazł jeszcze potwierdzenia w żadnej dziedzinie wiedzy i to samo da się powiedzieć o celu całego wszechświata z argumentu piątego. Warto też zauważyć, że dwa ostatnie argumenty są właściwie powtórzeniem twierdzeń Augustyna i Anzelma, które przecież okazały się co najmniej niejednoznaczne jeśli nie błędne. W ten oto sposób bez szczególnego wysiłku obaliliśmy wszystkie dowody Tomaszowe, ale musimy też przypomnieć, że to wcale nie oznacza odrzucenia samego Boga; Jedynie tezy Tomasza okazały się fałszywe.

Zdawał sobie z tego sprawę Immanuel Kant, kiedy wszystkie wcześniejsze „dowody” poddał miażdżącej krytyce. Wskazał, że argumenty ontologiczne wychodzące od pojęcia zawsze są bezwartościowe, bo wskazują co najwyżej na możliwość istnienia, ale nie na realne istnienie danego przedmiotu. Na przykład wspominana już nazwa „krasnoludek” nie może być dowodem, że jakiś krasnoludek faktycznie istnieje, choć nie wyklucza tego. A zatem Augustyn i Anzelm niczego nie dowiedli. Natomiast kosmologiczne dowody Tomasza opierają się na obserwowanej we wszechświecie zasadzie przyczynowości. Niestety, według Kanta, nie możemy stwierdzić, że ta sama zasada wiąże wszechświat z czymkolwiek zewnętrznym, a to oznacza, że Bóg istniejący poza wszechświatem i wolny od uwarunkowań niekoniecznie musi podlegać przyczynowości tego wszechświata. Odkrywamy więc zasadniczy błąd w dowodzeniu.

Kant wysnuwa stąd wniosek, że nie można dowieść ani istnienia, ani nieistnienia Boga. Stawia natomiast tezę, że hipoteza Boga jest konieczna dla rozwoju człowieka jako istoty rozumnej i twórcy cywilizacji. W ten sposób Istota Najwyższa staje się zaledwie hipotezą kantowskiego „praktycznego rozumu”. Właściwie jest to równoznaczne z przyznaniem się do klęski wszystkich rozumowych dowodów i pozostawia ludziom wyłącznie wiarę, a w dobie kultu „naukowości” łatwo utożsamić to z odrzuceniem Boga jako takiego.

W takiej sytuacji w XX wieku pojawiła się jeszcze jedna, wspominana na początku, próba naukowego udowodnienia, że Bóg jednak istnieje. Sławny austriacki matematyk i ekscentryk Kurt Gödel zajmuje się dowodliwością twierdzeń matematycznych i ku zdumieniu najpierw własnemu a potem innych naukowców odkrywa, że żadne z fundamentalnych twierdzeń nie daje się uzasadnić bez odwoływania się do założeń pochodzących z innych dziedzin matematyki. Najzwyczajniejsze reguły czterech podstawowych działań arytmetycznych okazują się niemożliwe do dowiedzenia tylko w ramach arytmetyki. Twierdzenia geometrii i algebry zawsze w końcu opierają się na jakichś założeniach apriorycznych, których w ogóle nie daje się uzasadnić, albo muszą one sięgać do innych działów matematyki, gdzie znowu wynikają z określonych założeń apriorycznych. W ten sposób matematyka, dotychczas królowa nauk ścisłych, stała się nagle zbiorem twierdzeń wysnutych z intuicji i doświadczenia, a nie tylko z jednoznacznych reguł logiki. Poszczególne działy matematyki uzasadniają siebie nawzajem, lecz nie znajdują jednego uzasadnienia fundamentalnego. Czy w tej sytuacji możemy się dziwić, że Gödel, podobno z natury skłonny do dziwactw, uznaje to za dowód istnienia porządku przedustawnego, jakiejś inteligencji czyli pośrednio Boga, który narzucił światu określone reguły? Stąd właśnie miałaby wynikać obserwowana niedowodliwość niektórych twierdzeń matematycznych – ich podstawę miałaby stanowić mądrość Najwyższej Istoty ze swej natury wykraczająca poza ramy matematyki.

Tyle Gödel. Jego dowód narobił trochę szumu, ale przede wszystkim w kręgach specjalistów, a potem zwolna wszedł do historii nauki wraz z argumentami Augustyna, Anzelma, Tomasza i Kanta. Nie cytują go teologowie, rzadko pojawia się w pracach filozofów, a opinia publiczna nie wie o nim prawie nic. Prawdopodobnie wynika to po części z hermetyczności dziedziny, w jakiej specjalizował się Gödel; wyższa matematyka nigdy nie cieszyła się szczególną popularnością. Ale chyba nie tylko bariera matematyki zdecydowała o losie jego twierdzenia: wydaje się, że przeciętny człowiek coraz bardziej oddala się od transcendencji i już nie interesują go zbytnio tego typu rozważania. Natomiast intelektualiści bardzo szybko dostrzegli u Gödla ciągle tę samą niepełność i niejednoznaczność typową dla wszystkich wcześniejszych „dowodów” i stracili entuzjazm.

Bo też w gruncie rzeczy austriacki matematyk jedynie powtarza drogę swoich poprzedników. Wzorem Augustyna i Anzelma zakłada, że Bóg musi być szczytem doskonałości, ideałem ideałów, i takiego Boga, czyli Boga na miarę swoich wyobrażeń, poszukuje. A przecież to stara wizja platońska czy neoplatońska, której jedynym potwierdzeniem jest wiara. To nie wystarczy, jeżeli mamy pretensje do naukowości. Do pewnego stopnia Gödel przypomina więc Spinozę z jego geometryczną wizją świata i Bogiem jako najwyższą symetrią i najwyższą jednią, bo tak pasuje autorowi do wstępnych założeń o strukturze świata. Czy jednak mamy prawo w ten sposób kształtować wizerunek Boga? Na jakiej podstawie? Skąd niby wiemy, że świat jest zorganizowany w jakąś drabinę z absolutną doskonałością na szczycie?

Równie nieuzasadnione i wątpliwe jest uparte umieszczanie Boga w strefie jeszcze niepoznanej i niezrozumiałej. Nawet Gödel, chyba bezwiednie wzorując się na św. Tomaszu, dostrzega Istotę Najwyższą tam, gdzie kończy się jego wiedza. Czy to oznacza, że następni matematycy poszerzając zakres swoich umiejętności odbiorą Bogu część jego władztwa? Dokładnie taki proces mogliśmy już obserwować w przypadku Tomasza, którego argumenty bazowały właściwie na nieznajomości praw termodynamiki i zasady zachowania energii. Tomasz nie rozumiał praw przyrody, a skoro nie rozumiał, tam właśnie musiała być najwyższa czyli boża mądrość. Dziś postęp w nauce zdezaktualizował wszystkie jego twierdzenia. Obnażył wyobrażeniowy charakter Tomaszowych tez i ich nieprzystawalność do rzeczywistości, zabierając miejsce przyznane Bogu.

Idąc za Tomaszem Gödel założył w dodatku, że Bóg powinien być praprzyczyną świata, a zatem od Istoty Najwyższej winny pochodzić wszelkie reguły rządzące kosmosem (dawniej uznawano, że Stwórca ręcznie i doraźnie steruje losami wszechświata). Znowu jest to zaledwie wyobrażenie przejęte z religii, któremu brak poparcia zarówno w logice jak też w danych empirycznych. Nauki doświadczalne w poznanej już części rzeczywistości odrzuciły wcześniejsze hipotezy o rzekomej ingerencji z zaświatów, nie dysponujemy bowiem żadnymi śladami takiej interwencji. Nie mamy jednak prawa naszej nieznajomości wszystkich praw rządzących światem i nieznajomości wszystkich faktów uważać za dowód czegokolwiek. To tylko nasza niewiedza.

Ostatecznie więc stajemy w punkcie wyjścia mądrzejsi o kolejne popełniane wcześniej błędy, ale nadal bez odpowiedzi na pytanie zasadnicze o istnienie Boga. Przypadek Gödla jest chyba najlepszą dla nas nauczką, abyśmy nie wysnuwali pochopnych wniosków. Zawiodły dotąd próby czysto logiczne, dowody wysnute z empirycznych danych nauk przyrodniczych, dowody socjologiczno-kulturowe a teraz matematyka. Oczywiście nie potrafimy przewidzieć przyszłego rozwoju nauki i nie możemy autorytatywnie stwierdzić, że nigdy nie uda się sformułować dobrego dowodu za lub przeciw. Być może, należy się ograniczyć do dowodu negatywnego znanego w kulturach wschodnich, gdzie na przykład Hindusi wskazują, jakich cech Bóg jako istota najwyższa nie może posiadać i czego o nim nie możemy powiedzieć.

Dziś potrafimy jedynie z pokorą skonstatować naszą niewiedzę w tym zakresie i ewentualnie przypuszczać, że być może nigdy nie uzyskamy zadowalającego dowodu. I to z dwóch, absolutnie sprzecznych przyczyn. Jeżeli Bóg istnieje, przejawia się w normalnych zjawiskach i prawach natury opisywanych bez odwoływania się do cudów i niezwykłości, a to wyklucza jego wykrycie. Jeżeli go nie ma, nigdy nie wykażemy tego, ponieważ zawsze można założyć, że za aktualnie dostrzegalną zewnętrzną, zjawiskową warstwą rzeczywistości kryje się jakaś siła wyższa. Człowiekowi pozostaje zatem wiara lub niewiara, które mają niewiele wspólnego z logicznymi i naukowymi wywodami Gödla. Jego „dowód” okazuje się więc w równym stopniu antydowodem. Logicznie i empirycznie jest bezwartościowy aczkolwiek bardzo pouczający.

Literatura

E. Fromm, Psychoanaliza a religia. Poznań 2000.

J. Keller, W. Kotański, Z. Poniatowski, W. Tyloch. B. Kupis, Zarys dziejów religii.

Warszawa 1968.

ks. J. Majka, Metodologia nauk teologicznych. Wrocław 1981.

E. Nagel, J.R. Newman, Twierdzenie Gödla. Warszawa 1966.