Ewolucja i rozumienie wszechświata, wynalazek Dicke’a, celowość ewolucji i człowieka, teleonomia
kilkanaście miliardów lat temu - Big Bang zaczyna ekspansję znanego nam wszechświata,
pojawiają się cząstki a potem pierwsze atomy;
parę miliardów lat później - powstanie galaktyk, gwiazd i planet;
około 5 miliardów lat temu - powstaje Słońce, a nieco później planeta Ziemia;
ponad 3 miliardy lat temu - na Ziemi rozwija się życie oparte na związkach węgla;
ponad 3 miliony lat temu - na Ziemi powstaje rodzaj Homo czyli człowiek;
mniej więcej 4 tysiące lat p.n.e. - człowiek zaczyna uważać siebie za centrum świata;
XVI - XIX wiek - przychodzi otrzeźwienie i człowiek rezygnuje z centralnej pozycji.
Zasada antropiczna jest jedną z tych koncepcji filozoficznych, które są często dyskutowane od przełomu XX i XXI wieku. Jej intelektualna nośność wynika jednak, jak się zdaje, nie tyle z wartości samej idei, ile z naszych tęsknot i niespełnionych dążeń do uporządkowania wizji świata. Jesteśmy, niestety, osamotnieni, beznadziejnie zagubieni w ogromie wszechświata, którego nie potrafimy zrozumieć. I nie chodzi tu wcale o naszą wiedzę, która przynajmniej w XX i XXI wieku wzrasta w zawrotnym tempie i zdaje się zbliżać nas do wyjaśnienia mechanizmów rządzących rzeczywistością, zarówno tą zewnętrzną, jak i wewnętrzną, mikrokosmiczną. Racjonalnie jesteśmy coraz bogatsi, materialnie i technologicznie coraz skuteczniejsi, lecz emocjonalnie niestety wpadamy w próżnię. Nasz umysł nie znajduje oparcia w sferze odczuwania. A szczególnie zatrważające jest to, że im bardziej rozwijamy intelekt, im więcej wiedzy gromadzimy w naszych archiwach, tym mocniejsze jest wrażenie zagubienia. Toniemy w informacyjnym szumie i poczuciu bezsensu mimo ogromnego rozwoju nauki, czyli wiedzy doświadczalnej, mierzalnej i uzasadnionej logicznie. Jest to bowiem wiedza w istocie powierzchowna i emocjonalnie pusta, która nie zaspokaja charakterystycznego dla człowieka pragnienia sensu. Nauki fizykalne jedynie opisują rzeczywistość i odnajdują relacje między jej rozmaitymi elementami. Czasem, w oparciu o analogie i ekstrapolacje, pozwalają przewidywać przyszłe zachowania określonych obiektów, a nawet zbudować na tej podstawie maszyny. A jednak ani fizyka, ani biologia, ani też najbardziej zaawansowane technologie nie potrafią odpowiedzieć na pytanie o znaczenie tego wszystkiego. Co więcej, nauki doświadczalne w ogóle nie zajmują się takimi kwestiami, traktując je jako niepoważne i rzekomo nienaukowe. Innymi słowami nauka wypchnęła w niebyt to, co człowieka obchodzi najbardziej.
W takim właśnie, chyba dość ponurym, klimacie pojawiła się koncepcja znana jako zasada antropiczna. Wydaje się, że nie jest ona tylko prostą konsekwencją rozwoju nauki, ponieważ wynika w równym stopniu z wiedzy, jak też ze stanu naszych umysłów ogarniętych przerażeniem w obliczu ogromu i pustki obojętnego wszechświata. Tradycyjnie rozumiana religia właściwie już przestała funkcjonować w sferze poznawczej i straciła dawny walor wyjaśniający, stopniowo przekształcając się zaledwie w element folkloru. A alternatywnym wobec religii świecie pokazanym przez naukę nie ma już Dobra i Zła rozumianych jako sprzymierzeńcy i wrogowie ludzkości. W XX wieku odeszła w przeszłość kosmiczna walka sił światła i mroku, a człowiek poczuł się samotny wobec wszechświata bez Boga i Szatana. A im bardziej człowiek jest samotny, z tym większym uporem poszukuje idei oswajającej rzeczywistość i ujmującej wszystko w kategoriach ludzkich, tak jak to robiły religie. Jednak próby dostosowania istniejących już systemów religijnych do zmienionych okoliczności lub tworzenia nowych religii kończą się raczej niepowodzeniem w sensie intelektualnym. Co prawda część z owych ruchów doprowadziła do powstania wspólnot religijnych, lecz na ogół ich istnienie opiera się raczej na unikaniu starcia z nowoczesną nauką, a nie na jej oswojeniu. Czasem wyznawcy uciekają wręcz w fanatyzm, odcinając się od bezbożnych nowinek, z którymi nie potrafią sobie poradzić. Dużo łatwiej jest je odrzucić niż włączyć do jakichkolwiek wierzeń. Przede wszystkim jednak nowe ruchy religijne nie wnoszą w istocie niczego nowego. Nie są inspiracją dla badaczy, ograniczając się jedynie do zaspokajania potrzeb emocjonalnych. To zbyt mało jak na wymagania współczesnego człowieka, któremu wpojono przekonanie o wartości racjonalizmu.
W tej sytuacji być może mniej zaskakującym wyda się fakt, że to naukowcy, i to na dodatek reprezentanci nauk fizykalnych, dali impuls do odrodzenia pewnej formy religijności. Zaczęło się niewinnie od pozornie prostego pytania o stałe fizyczne konstytuujące nasz wszechświat. Właściwie dlaczego obserwowana przez astronomów prędkość ucieczki galaktyk jest taka, a nie inna? Dlaczego stała grawitacyjna występująca we wzorach Einsteina ma akurat taką, a nie inną wartość? Jaki sens ma znany nam ładunek elektronu? Co by się stało, gdyby te wielkości zmienić bodaj o kilka procent? Oczywiście dla tradycyjnie myślących fizyków takie pytania są pozbawione sensu, ponieważ zadaniem badacza nie jest kreowanie nowych światów, lecz opis świata już istniejącego. A zatem stałe nie podlegają dyskusji.
Jakież więc było zdziwienie uczonych, którzy (być może po trosze dla zabawy) podjęli jednak trud teoretycznego wyliczenia warunków panujących we wszechświecie po hipotetycznej modyfikacji niektórych parametrów. Ku swemu zdumieniu fizycy odkryli, że nawet minimalna zmiana choćby jednego parametru w stosunku do stanu aktualnie obserwowanego mogłaby wykluczać powstanie i istnienie galaktyk i Słońca. Nie byłoby naszej planety, życia na niej oraz człowieka. Okazało się, że zmiana określonych parametrów może wykluczyć pojawienie się atomów, które wydają się czymś oczywistym i powszechnym. Nasz wszechświat jawi się jako tylko jedna z tysięcy lub więcej możliwości i prawdopodobnie istnieją też inne wszechświaty z innymi stałymi, a więc z inną fizyką. Niektóre mogą być wypełnione samym promieniowaniem, inne przez całe swoje trwanie toną w mroku. Zatem nasz, tak dotąd stabilny świat, okazał się nagle niebywale wrażliwy na zakłócenia, a to, że my istniejemy jest najwyraźniej wynikiem bardzo konkretnego układu stałych fizycznych, który wcale nie musiał wystąpić, nie jest powszechny i prawdopodobnie wcale nie jest wieczny.
Zauważył to Robert Dicke i na podstawie tej obserwacji w roku 1961 ogłosił pierwszą wersję zasady antropicznej. Według tej koncepcji wszechświat jest taki, jakim go widzimy, ponieważ... my istniejemy. To, zdawałoby się, dość bezsensowne twierdzenie nie jest jednak tautologią, lecz raczej oryginalnym ujęciem prawdy powszechnie znanej. Jesteśmy dziećmi wszechświata i żyjemy tylko dzięki jego „łaskawości”, a zatem obowiązujące w nim prawa fizyczne muszą być tymi samymi prawami, które tworzą człowieka. W innym wszechświecie, z odmiennymi parametrami po prostu nie byłoby ludzi. Nie byłoby nikogo, kto mógłby obserwować i badać rzeczywistość. A zatem świat jako zjawisko nie zaistniałby, ponieważ samo pojęcie zjawiska zakłada, że istnieje obserwator. W pewnym stopniu przypomina to założenia solipsyzmu, według którego istnieje tylko obserwator, a reszta rzeczywistości jest zaledwie jego obserwacją. „Odkrycie” Dicke’a nie więc jest prawdziwym odkryciem, a jedynie nowym i nieco paradoksalnym ujęciem prawdy starej jak sama nauka czy raczej jak filozofia.
A jednak to paradoksalne ujęcie okazało się inspiracją dla następnych myślicieli. Przykładem jest o wiele bardziej dyskusyjna mocna zasada antropiczna stanowiąca rozwinięcie idei Dicke’a. Sformułował ją Brandon Carter w roku 1973. Według niej wszechświat istnieje tylko ze względu na człowieka. Cała ewolucja od cząstek elementarnych i związków chemicznych, poprzez gwiazdy, planety i w końcu organizmy żywe miałaby służyć jedynie powstaniu człowieka. Tak przeformułowana zasada antropiczna przestaje być tylko prostą konstatacją faktu, że człowiek podlega tym samym prawom co całość istnienia, a ewentualna zmiana parametrów fizycznych oznaczałaby kres ludzkości. W nowym ujęciu bowiem wszechświat jawi się jako celowy proces, z góry ukierunkowany na powstanie i istnienie człowieka.
Czy to czegoś nie przypomina? Podejrzewam, że każdy z łatwością zauważy tu nie tylko podobieństwo, ale niemal tożsamość idei antropicznej w jej mocnej wersji z tezami chrześcijaństwa lub innej wersji kreacjonizmu. W obu koncepcjach sensem świata jest istnienie człowieka jako najważniejszego i najdoskonalszego dzieła Boga. Świat powstał tylko po to, by mógł żyć człowiek, o czym mówią wszystkie religie monoteistyczne. Człowiek jako centrum kosmosu, żyjący na Ziemi w środku tegoż kosmosu, pod ochronnym „kloszem” sfery gwiazd stałych (które usunął niegdyś Giordano Bruno), człowiek jako jedyna istota obdarzona duszą i obraz Stwórcy... Ewentualnie człowiek rozumiany jako domowe zwierzątko Boga, który troszczy się o los swojego pupila, otacza go opieką i wskazuje, jak żyć w świecie zbudowanym specjalnie dla niego. Bezkrytyczna ufność pokładana w Bogu oznacza bezpieczeństwo i w istocie zwalnia człowieka z odpowiedzialności.
Niestety, to uspokajające poczucie bezpieczeństwa utraciliśmy, krocząc drogą naukowego poznania co najmniej od XVI wieku, a dziś beznadziejnie tęsknimy za tą dawną, dziecięcą ufnością wobec rzeczywistości stworzonej tylko dla nas. Przyjęliśmy odpowiedzialność za siebie i coraz większą część otaczającej nas rzeczywistości. Właściwe wygnanie człowieka z raju dokonało się zatem nie sześć tysięcy lat temu, jak tego chce Biblia, lecz gdzieś między renesansem i oświeceniem. Od pięciu wieków przypominany dzieci opuszczające dom rodzinny i przekonujące się, że świat jest inny od ich wyobrażeń, logicznie chłodny i zazwyczaj mało dla nich przyjazny, a w najlepszym przypadku obojętny. Z tej perspektywy mocna zasada antropiczna wydaje się być nie do końca uświadamianą próbą powrotu do wszechświata mającego głębszy sens. Albo może do Boga jako freudowskiego ojca, surowego lecz opiekuńczego, budzącego respekt, a zarazem dającego oparcie.
Co prawda fizycy i kosmologowie na ogół nie mówią otwartym tekstem o Bogu jako dawcy sensu, ale wnioski narzucają się same. Jeżeli bowiem zakładamy, że celem ewolucji całego bytu jest istota ludzka, która przecież pojawia się na końcu tak skonstruowanego programu rozwoju, wydaje się, że ktoś lub coś musiało tę istotę antycypować na długo przed jej powstaniem. Jakaś inteligencja powinna zatem stworzyć program postępowej ewolucji, a uchwytną miarą zakładanego postępu jest zbliżanie się świata do człowieczeństwa. Co ciekawe, nawet ewolucjoniści ulegają temu złudzeniu, kiedy rysują kolejne wizerunki istot od małpy do współczesnego człowieka. Bezwiednie wdrukowują nam przeświadczenie, że był to liniowy, ukierunkowany rozwój lub program, którego punktem docelowym jest człowiek.
Błąd tego ujęcia polega nie tylko na nieuzasadnionym przekonaniu, że taki program istnieje, lecz także na założeniu, że jest on precyzyjnie zaplanowany i dokładnie realizowany. Nie mamy żadnego dowodu na poparcie tych tez i nie znamy dziś żadnego naturalnego procesu zdolnego do przewidywania przyszłości. Patrzymy jedynie na przeszłość, post factum formułujemy koncepcje tej przeszłości i budujemy modele pasujące do już zaistniałych wydarzeń. W ten sposób na własny użytek tworzymy iluzję uporządkowania, aby potem szukać uzasadnienia tego porządku. Ponieważ zaś w oczach wielu ludzi materia nie jest zdolna do samoporządkowania, jedynym możliwym do wyobrażenia mechanizmem wydaje się być działanie jakiejś inteligencji czyli istoty rozumnej. A zatem Boga.
Nasza zeświecczała kultura zachodnia wręcz czyha dziś na wszelkie możliwości zaspokojenia głodu sacrum i sensu, lecz oczywiście przy zachowaniu zasad lub przynajmniej pozorów tak cenionej naukowości. Nie należy zatem dziwić się fascynacji współczesnych kosmologów tezami zasady antropicznej aspirującej nawet do tytułu teorii naukowej. Wydaje się jednak, że raczej należałoby ją widzieć w kontekście co najmniej kilkusetletniego sporu między monoteizmem i naukami doświadczalnymi, a nie jako koncepcję naukową. Spróbujmy przeanalizować ważniejsze problemy związane z tym zagadnieniem.
Zwolennicy zasady antropicznej uważają ją za teorię za jednym zamachem wyjaśniającą wszystkie nasze wątpliwości i tworzącą spójny obraz świata. Nawiasem mówiąc, jest to cecha charakterystyczna dla myślenia religijnego, a nawet sekciarskiego. W każdym razie należy zadać sobie pytanie, czy zasada antropiczna faktycznie wszystko wyjaśnia? Z całą pewnością otrzymana w ten sposób wizja świata jest naprawdę spójna, ponieważ jedno proste stwierdzenie daje się zastosować do absolutnie każdego obserwowanego zjawiska. Na każde pytanie możemy przecież odpowiedzieć, że ostatecznym celem jest człowiek i, co najciekawsze, trudno to twierdzenie obalić w bezpośrednim doświadczeniu lub na drodze logicznej, bo przecież człowiek faktycznie istnieje. Wygląda więc na to, że zasada antropiczna ma solidne podstawy.
Jednak sytuacja przedstawia się dużo gorzej, kiedy zajmiemy się bliżej owym rzekomo uniwersalnym „wyjaśnianiem” poprzez zasadę antropiczną. Wyjaśniać cokolwiek oznacza umieścić to w ogólniejszym modelu, w większej całości i w zgodzie z prawidłowościami, które umożliwią nam powiązanie zjawisk już zaistniałych i przewidywanie przyszłych. Niestety, zasada antropiczna potrafi jedynie powiązać ze sobą fakty z przeszłości, czyli jest postgnostyczna, a niczego nie mówi o przyszłości, nie ma waloru prognostycznego. Tym samym nie spełnia podstawowego wymogu, jaki stawia się teoriom naukowym. Oczywiście można powiedzieć, że ewolucjonizm także nie potrafi określić przyszłości, mimo że większość naukowców (choć nie wszyscy) uznaje go za poważną teorię naukową. Jednak istnieje zasadnicza różnica między ewolucjonizmem a zasadą antropiczną. Ewolucjonizm opiera się na znanych, obserwowanych i dających się mierzyć zjawiskach, a więc nie odwołuje się do sił pozamaterialnych lub hipotetycznych programów mających istnieć poza rzeczywistością dostępną empirycznie. Natomiast zasada antropiczna wskazuje na hipotetyczny program, a wiec coś, czego nie można badać ani potwierdzić jego istnienia.
W dodatku, gdyby człowiek był celem świata, jak to zakładają zwolennicy zasady antropicznej, ewolucja już by się właściwie zakończyła. Tymczasem procesy ewolucji w każdym wymiarze rzeczywistości od najprostszych składników materii po ciała niebieskie, organizmy żywe i samego człowieka nadal trwają. W oczywisty sposób jest to sprzeczne z tezą, jakoby człowiek był celem i najwyższym lub przynajmniej końcowym „produktem” ewolucji. Zasada antropiczna nie potrafi więc wyjaśnić procesów zachodzących współcześnie, co ją zdecydowanie odróżnia od ewolucjonizmu.
Ponadto zasada antropiczna tylko pozornie „wyjaśnia” zjawiska z przeszłości, ponieważ jej tezy opierają się zazwyczaj na niedokładnej znajomości faktów, lub na rażąco tendencyjnych uproszczeniach i uogólnieniach. Na przykład zakłada jednokierunkowość i liniowość ewolucji ponoć wiodącej konsekwentnie od najprostszych form istnienia materii aż do rozumnego człowieka. Teza bardzo prosta i pozornie oczywista niczym tradycyjna drabina bytów popularna w średniowieczu, chociaż średniowieczni myśliciele w Europie odrzucali ewolucjonizm jako sprzeczny z ideą stworzenia świata przez Boga. Dzisiaj „każdy wie”, że człowiek wywodzi się od małp (lub raczej jest jedną z małp), te od ssaków niższych, ssaki od gadów i tak dalej aż do bakterii. Wizja bardzo przejrzysta, lecz tak bardzo uproszczona, że okazuje się fałszywa. Doszukano się już kilkunastu istot zbliżonych do praludzi i to wcale niespokrewnionych bezpośrednio ze sobą. Wszystkie one wyginęły, a nam pozostaje zapytać, jaki był sens ich istnienia, jeżeli celem miał być współczesny Homo sapiens? Człowiek neandertalski rozwinął mózg czasem większy od mózgu dzisiejszego człowieka, a mimo to wymarł, ustępując miejsca naszym bezpośrednim przodkom. Sam neandertalczyk okazał się ślepą uliczką ewolucji, co zdecydowanie przeczy tezie o rzekomym ukierunkowaniu rozwoju świata. Małpy rozwinęły się z najprymitywniejszych grup ssaków, podczas gdy najbardziej wyspecjalizowanymi formami ssaków są kopytne, wieloryby czy drapieżniki. A jednak to nie one stały się naszymi antenatami. Innymi słowy, z punktu widzenia człowieka jako celu rozwoju powstanie kopytnych, wielorybów i drapieżnych było ślepą uliczką ewolucji. Gdzie tu liniowość ewolucji i konsekwentne dążenie do wytworzenia istoty rozumnej? Raczej trudno ją znaleźć w rozwoju istot żywych. Biologia odsłania nie drzewo genealogiczne z człowiekiem na najwyższej gałęzi, lecz szeroko rozgałęziony krzew o milionach gałązek zmierzających w rozmaitych kierunkach. Człowiek jest jedną z tych gałązek. Na dodatek, w różnych odgałęzieniach tego krzewu często powtarzają się analogiczne rozwiązania, wymierają rozmaite formy i pojawiają się nowe, niekoniecznie doskonalsze od poprzedników, a to przeczy założeniu, że wszystko się doskonali w drodze ku człowieczeństwu.
Podobnych przykładów można przytoczyć setki i to nie tylko z obszaru ewolucji biologicznej, ale również w ewolucji chemicznej, ewolucji planet, gwiazd i tak dalej. Katastrofy od czasu do czasu dotykające Ziemię też nie wyglądają na część jakiegoś planu. Noszą raczej znamiona wydarzeń przypadkowych i niszczycielskich a nie twórczych. Tak było choćby z upadkiem dużego meteorytu, który spowodował globalną klęskę ekologiczną, wyginięcie dinozaurów, amonitów i wielu innych grup organizmów a w rezultacie koniec ery mezozoicznej. Po co więc było marnotrawstwo sił ewolucji i czasu, żeby rozwinąć wspaniały świat mezozoicznych dinozaurów, pterozaurów czy ichtiozaurów, jeżeli wszystko zakończyło się gwałtowną zagładą? Rzeczywistość wcale nie chce rozwijać się według zadanego schematu, obserwujemy liczne zawirowania, zatrzymania, a nawet cofnięcia ewolucji biologicznej.
Około 75 tysięcy lat temu wybuch superwulkanu Toba w Indonezji zabił niemal wszystkich żyjących wtedy ludzi: według szacunków z około miliona osobników przetrwało zaledwie kilka tysięcy w równikowej Afryce. Stąd jeszcze raz zaczęła się wędrówka ludzi, która doprowadziła do zaludnienia całej planety. Można jednak zapytać, jaki sens miałaby ta prehistoryczna katastrofa, jeśli założymy istnienie rozumnego planu ewolucji ukierunkowanej na postęp? Ba, katastrofa wywołana przez wulkan przyniosła konsekwencje zgoła przeciwne, ponieważ przetrwały tylko populacje afrykańskie, a zatem drastycznie spadło zróżnicowanie genetyczne człowieka. I rzeczywiście, współczesna ludzkość jest niezwykle jednolita genetycznie, co może okazać się bardzo groźne, jeżeli dotknie nas jakaś katastrofa ekologiczna lub pandemia. Możemy dysponować zbyt małą pulą potencjalnej zmienności, żeby przystosować się do nowych warunków.
Podobne niekonsekwencje rozwojowe są także immanentną częścią historii cywilizacji. Wystarczy przypomnieć załamanie kultur śródziemnomorskich po upadku Rzymu. Po tej katastrofie Europa potrzebowała aż tysiąca lat, aby otrząsnąć się z szoku i jeszcze raz zacząć wszystko niemal od nowa. Niezmiernie trudno byłoby udowodnić, że tysiącletni regres europejskiej kultury w średniowieczu jest krokiem wiodącym człowieka do jakiegoś wyższego, czy zaplanowanego celu.
Oczywiście, można przyjąć, że Rozum rządzący światem dla zabawy lub zamaskowania swej działalności celowo wprowadza elementy przypadku i chaosu, lecz takie podejście praktycznie wyklucza możliwość weryfikacji koncepcji antropicznej. Trudno sensownie dyskutować o czymś, co nie poddaje się żadnym regułom i może dowolnie zmieniać zasady działania.
Istnieje za to inna koncepcja, rozwinięta przez biologów, a potem włączona do ogólnej teorii systemów, która tradycyjną celowość za Arystotelesem zwaną teleologią zastępuje pojęciem teleonomii. Teleologia zakładała istnienie z góry narzuconego (na przykład przez Boga) celu bądź programu, który musi być zrealizowany. Teleonomia zaś wskazuje, że każdy element rzeczywistości istnieje i jest aktywny w sposób ukierunkowany, ponieważ nie może istnieć inaczej. Jednakże, owo ukierunkowanie wynika z natury tego elementu, z samego jego istnienia, a nie z zewnętrznego planu. Na przykład każdy organizm żywy dąży do utrzymania swego istnienia i przedłużenia go w potomstwie. Hipotetyczny organizm, który nie zachowywałby w ten sposób musiałby zginąć, a jego geny i skłonność do zachowań antyprokreacyjnych lub wręcz samobójczych ostatecznie zniknęłyby. A zatem sposobem istnienia organizmu żywego jest jego dążność do trwania i ukierunkowanie na pozostawienie potomstwa. Jednak nie jest to dążność zaplanowana przez kogokolwiek, lecz wynika ona z bycia żywym.
Podobnie każdy indywidualny człowiek stawia sobie określone wymagania i zmierza do realizacji własnych marzeń. Dopiero wszystkie te indywidualne dążenia tworzą ogólne ukierunkowanie rozwoju społeczeństw. Nie można jednak wykazać, że istnieje odgórnie ustalony program rozwoju społeczeństw.
Lokalne tendencje i zjawiska celowości obserwowane u pojedynczych osobników składają się na ogólne ukierunkowanie procesów całego wszechświata. Można je dostrzec w tendencji do różnicowania powstających struktur i w narastającej złożoności, lecz w żadnym wypadku nie ma ono charakteru liniowego. Gra sprzecznych dążeń i zmienność warunków powodują rozwój wielokierunkowy, z licznymi załamaniami i zatrzymaniami, a nawet cofnięciami. Bez wątpienia nie jest to realizacja jasnego, logicznego programu, chociaż elementy ukierunkowania ewolucji są zauważalne. Na przykład obiekty bardziej złożone mogą rozwijać się dopiero po powstaniu obiektów prostszych stanowiących części tych pierwszych. Trudno byłoby wyobrazić sobie pojawienie się organizmu wielokomórkowego przed powstaniem komórki. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, żeby obiekty złożone ulegały wtórnemu uproszczeniu, Widać to na przykład u organizmów pasożytniczych: przodkowie tasiemca mieli układ pokarmowy, ale stracili go jako niepotrzebny.
W każdym razie wniosek nasuwa się jeden i jest zdecydowanie sprzeczny z zasadą antropiczną: nie jesteśmy w stanie potwierdzić rozwoju liniowego, nie dostrzegamy jednego kierunku ewolucji i nie zauważamy ciągłego doskonalenia się bytów w sensie powiększania stopnia złożoności. Idea powszechnego postępu nie wytrzymuje więc krytyki, chociaż można wykazać istnienie ogólnej tendencji do powiększania złożoności.
Zresztą zadziwiająca byłaby „rozrzutność” przyrody, która wytworzyła tak niewyobrażalnie ogromny wszechświat tylko po to, by mógł zaistnieć człowiek. Przy celowym i rozumnym działaniu zawsze dążymy do minimalizacji kosztów oraz eliminacji zbędnych procesów pobocznych, a tymczasem wszechświat tworzy bez oglądania się na koszty. Prawdę mówiąc, człowiekowi jako centrum rzeczywistości wystarczałby niewielki, zamknięty wszechświat na miarę Ptolemeusza albo Kopernika. Po co miliardy galaktyk z jeszcze większą liczbą gwiazd, które zresztą już dawno zginęły, albo zginą w przyszłości bez wiedzy Homo sapiens z maleńkiej trzeciej planety krążącej wokół Słońca? Może jest to raczej wskazówka dla nas, że cała ta kosmiczna maszyneria pracuje sama dla siebie, a ludzie są zjawiskiem marginalnym? Czyżbyśmy więc byli jakimś rodzajem „produktu ubocznego? Wtedy pozorna „rozrzutność” przyrody okazałaby się zrozumiała, chociaż mało przyjemna dla ludzkiej ambicji.
Na zakończenie tego krótkiego wyliczenia cech zasady antropicznej warto zwrócić uwagę, że, w przeciwieństwie do teorii grawitacji, ewolucji albo chemicznego prawa okresowości, nie daje się ona wyprowadzić ze znanych praw przyrody. Wręcz przeciwnie - jest wyraźnym zaprzeczeniem kilku podstawowych reguł. Przyczynę wszechświata, jaką ma być człowiek, umieszcza po skutkach, czyli po pojawieniu się samego wszechświata. Takie pogwałcenie związków przyczynowo-skutkowych pociąga za sobą następną poważną konsekwencję: przepływ informacji z przyszłości do przeszłości wbrew kierunkowi wzrastania entropii określającej zwrot strzałki czasu. W tej chwili nie znamy żadnych mechanizmów umożliwiających podobne procesy. Jedynie fenomeny opisywane przez parapsychologów, jeśli zaakceptować ich istnienie, zdają się wskazywać, że być może zjawiska niezależne od zasady przyczynowości mogą czasem zachodzić. Nawet jednak przyjmując ich realność trudno nie oprzeć się wrażeniu, że mają one charakter marginalny. Być może są to procesy zaledwie wypełniające jakieś hipotetyczne „luki” w świecie przyczynowym?
Oczywiście założenie, że cały program ewolucji wszechświata, łącznie ze zjawiskami nieliniowymi, jest dziełem Boga funkcjonującego poza wszelkimi prawami pozornie rozwiązywałby nasz problem i powodował odrzucenie wszystkich wymienionych dotąd zarzutów. Zasada antropiczna praktycznie utożsamiona z religijną teleologią mogłaby okazać się prawdziwą, a nawet stałaby się paranaukowym wsparciem tez monoteizmu. Niestety wydaje się to bardzo mało prawdopodobne, jeśli uwzględnimy brzytwę Ockhama. Zasada niemnożenia bytów zbędnych albo minimalizacji wstępnie poczynionych założeń, sformułowana zresztą w religijnie nastawionym średniowieczu, jest narzędziem bezwzględnym. Oto stawia nas przed pytaniem, czy przyjąć istnienie istoty w jakiś sposób kierującej wszechświatem, ale działającej poza obserwowanymi prawami przyrody, a zatem niewykrywalnej w doświadczeniu? Alternatywą jest założenie, że wszechświat rozwija się bezkierunkowo, a za to w zgodzie z regułami ustalonymi empirycznie, czyli wykrywalnymi w otaczającej nas rzeczywistości. Brzytwa Ockhama preferuje oczywiście ten drugi pogląd, który nie wymaga żadnych wstępnych założeń niewynikających z badania przyrody. Natomiast hipoteza Demiurga albo Pana Świata jest wyraźnie słabsza logicznie i trudniejsza do obrony. Z drugiej strony musimy jednak przyznać, że nie ma sposobu jej bezpośredniego obalenia tak samo, jak nie ma dowodu przeciw istnieniu czarownic, krasnoludków lub elfów. Brzytwa Ockhama jest tylko dyrektywą metodologiczną i bardzo mocną poszlaką, lecz ma charakter statystyczny. Zatem nie może być jednoznacznym dowodem na cokolwiek. Oznacza to, że wybór światopoglądu zależy przede wszystkim od naszej woli, nie bardzo dając się poprzeć jednoznacznymi argumentami.
W ostatecznym rozrachunku zasada antropiczna, a szczególnie jej mocna postać, traci status teorii naukowej i trudno ją uznać za koncepcję równie poważną jak prawa mechaniki albo genetyki. Jednak ciągle pozostaje ona bardzo istotnym zjawiskiem psychologicznym i społecznym, wytworem naszych czasów i naszej mentalności. Jest jedną z najświeższych prób oswojenia świata odkrywanego przez naukę, tak przecież obcego człowiekowi i tak odległego od naszych pragnień. Żadna z precyzyjnych, matematycznie i logicznie doskonałych teorii nie daje nam poczucia bezpieczeństwa i pewności typowych dla światopoglądu religijnego. Stąd bierze się nasze uparte poszukiwanie Boga, Stwórcy, Wielkiego Budowniczego czy choćby jakiejś reguły wszechświata nieobojętnej wobec człowieka. Z takiej perspektywy zasada antropiczna wydaje się być kolejną próbą odnalezienia sensu człowieka. I według wszelkiego prawdopodobieństwa nie ostatnią.
Literatura
J.D. Barrow, F.J. Tipler, The Anthropic Cosmological Principle. Oxford 1986.
G. Gale, The Anthropic Principle. Scientific American, grudzień 1981.
B. Greene, Ukryta rzeczywistość. W poszukiwaniu światów równoległych. Warszawa 2012.
A. Guth, Zrób to sam: Wszechświat. [w:] Trzecia kultura. red. J. Brockman. Warszawa 1996.
S.W. Hawking, R. Penrose, Natura czasu i przestrzeni. Poznań 1996.
M. Kaku, Hiperprzestrzeń. Wszechświaty równoległe, pętle czasowe i dziesiąty wymiar.
Warszawa 1995.
S. Kauffman, Porządek za darmo. [w:] Trzecia kultura. red. J. Brockman. Warszawa 1996.
B. Kuchowicz, S. Szymczak, Dzieje materii przez fizyków odczytane. Warszawa 1978.
S. Lem, Summa Technologie. Kraków 1964.
M. Rees, Zespół wszechświatów. [w:] Trzecia kultura. red. J. Brockman. Warszawa 1996.
J.S. Szkłowskij, Wsielennaja - Żyzń - Razum. Moskwa 1962.
S. Weinberg, Pierwsze trzy minuty. Warszawa 1998.