Rozdział I
Konstancjusz wciąż stał na skrzynce po warzywach i próbował jeszcze coś powiedzieć, ale już prawie nikt go nie słuchał. Część zebranych wychodziła z szopy wzruszając ramionami, a inni gwizdali i buczeli na znak swojej dezaprobaty. Większość jednak zwyczajnie śmiała się z tego, co miał do powiedzenia. Pokazywali niedwuznacznie, że bawi ich ta niewysoka, korpulentna sylwetka kaczora miotająca się na skrzynce z napisem POMIDORY MALINOWE klasa A, Nasza Farma.
- Wejdź wyżej kaczorku, żebyśmy cię widzieli – wołali.
- Czy przynieść ci jeszcze skrzynkę po rzodkiewce?
To go bolało najbardziej. Nie mógł znieść, kiedy ktoś go lekceważył i pozwalał sobie na kpiny. Obelgi czy objawy nienawiści uznałby za dowód słuszności tego, co głosił. Ale drwina oznaczała, że nie traktują go poważnie.
- Autor, autor! - zawołał ktoś z zebranych, a parę osób ze śmiechem podchwyciło te słowa i zaczęło skandować, jakby właśnie skończył się dobry spektakl teatralny.
Tego było już za wiele. Konstancjusz bezwiednie cofnął się i niemal spadł ze skrzynki, co wywołało następną salwę śmiechu. Dalsza przemowa nie miała już sensu, więc zszedł i otoczony przez swoich zwolenników powoli ruszył do wyjścia.
- Widzisz go? - Berenika zwróciła się do męża.
Berenika była bez wątpienia najpiękniejszą kurą na farmie. Miała wyjątkowo regularny wzór upierzenia na szerokiej piersi i zgrabne głęboko pomarańczowe nogi, ale największy zachwyt budziły cytrynowe oczy. Jej mąż Robert był zaś pięknym kogutem z dumnie nastroszonym zielono-złotym ogonem i wysoko uniesioną głową. Berenika oczywiście zdawała sobie sprawę, że inne kury zazdroszczą jej Roberta i była z tego nawet dumna. Na szczęście nie wiedziała, że mąż ma miękkie serce, które czasem ulega wdziękom niektórych powabnych niosek.
- Nie, nie widzę, – odpowiedział – ale na pewno jest tam.
Wskazał idącą powoli grupkę kaczek z czerwonym sztandarem lekko kołyszącym się nad ich głowami. Co prawda sztandar bezwładnie zwisał, lecz Robert wiedział, że znajduje się na nim charakterystyczny emblemat: kacza głowa z profilu oparta na literach PiN, które są odczytywane jako Ptaszyzm i Naszość.
Robert nie widział też samego Naczelnika, a jedynie dwa wielkie psy, między którymi zdawała się sunąć pusta przestrzeń. Te psy to najwierniejsza straż przyboczna Konstancjusza, gotowa skoczyć do gardła każdemu, kto by mu zagroził. Nikt na farmie nie wiedział, skąd przybyły i w jaki sposób stały się automatami bezwzględnie posłusznymi Naczelnikowi. Nawet wścibska Sroka, która zajmowała się zbieraniem i rozsiewaniem plotek nie zdołała tego ustalić, a to oznaczało, że sprawa była naprawdę tajemnicza. Sroka swoim zwyczajem próbowała oczywiście oczarować czworonogi wdziękiem i urodą. Dotychczas to zawsze działało i łowczyni ciekawostek bez większego trudu wyciągała potrzebne informacje od zbałamuconych rozmówców. Bywało, że jej ofiara nawet nie zauważała, że właśnie udziela wywiadu. Tym razem jednak próba przeprowadzenia rozmowy skończyła się nie tak, jak tego pragnęła Sroka. Jej urok najwyraźniej nie zadziałał. Uciekając przed zębami rozwścieczonych brytanów omal nie straciła kilku piór z długiego ogona, a jedyne słowa, jakie wtedy usłyszała nie nadawały się do powtórzenia nawet na ucho. Oburzona takim potraktowaniem zwróciła się oczywiście ze skargą do Konstancjusza jako szefa groźnych psów, ale i tu spotkało ją rozczarowanie. Naczelnik zawsze głośno deklarujący przywiązanie do tradycyjnych zasad grzeczności i wszystkie napotkane damy obowiązkowo cmokający w łapę lub skrzydło ją ledwo zauważał. Stał zwrócony bokiem i nie patrzył Sroce w oczy akurat w tym momencie bardzo zajęty przekładaniem jakichś papierzysk. Ani na moment nie przerwał pracy i nie zmienił wyrazu twarzy, kiedy opowiadała o zajściu z psami.
- Taaa... więc powiada pani, że moi chłopcy źle ją potraktowali?
- Panie Konstancjuszu, czy można inaczej...
- Teraz ja mówię. Pani już miała głos i to wystarczy.
Srokę nieprzywyczajoną do takiego traktowania wręcz zatkało. Zanim jednak zdołała wykrztusić jakiekolwiek słowo protestu, Konstancjusz kontynuował wciąż wpatrując się w swoje papiery.
- Oni nic pani nie powiedzą. Powtarzam NIC, ponieważ to ja zakazałem im rozmawiać z takimi plotkarzami jak pani.
- Jak pan śmie!
- A dziękuję, śpię dobrze.
- Co? Ale nie...
- Ja nie będę tolerować donosicieli i wrogów Naszej Farmy, którzy wysługują się obcym. Kłamstwa, jakie pani rozsiewa nie tylko u nas, ale też na innych farmach dyskwalifikują panią jako członkinię Narodu Naszego i pokazują, że jest podłą zdrajczynią. A teraz żegnam panią.
- Czy pan wie...
Wkroczenie psów akurat w tym momencie przekonało ją ostatecznie, że nie warto kończyć zdania i pora wyjść.
Sroka oczywiście nie zamierzała tego tak zostawić i jeszcze tego samego dnia poleciała do sędziego Knura. Rozprawa o obrazę odbyła się bez publiczności, ponieważ tak sobie zażyczył Konstancjusz. Trzy dni później sąd nakazał mu przeprosić Srokę za pomówienia i publicznie odwołać oskarżenia o brak patriotyzmu i zdradę Naszej Farmy. On jednak oświadczył, że się zaziębił, męczą go ból gardła i straszliwa chrypa, a zatem nie może osobiście niczego odwoływać, ale w jego imieniu ma to uczynić Matylda. Zażywna, stateczna kaczka w średnim wieku, najbliższa podwładna Konstancjusza znana z tego, że bez wahania była gotowa wykonać każde jego polecenie. Tak więc to Matylda wystąpiła na centralnym podwórzu i oznajmiła, że Naczelnik pod presją sądowego wyroku, który oczywiście szanuje, chociaż się z nim nie zgadza, musi ogłosić, jakoby Sroka nie zdradziła Naszych. Nie udało się znaleźć dowodów jej zdrady, więc Naczelnik wycofuje swoje słowa.
- Przynajmniej w tym momencie – dodała Matylda odchodząc z podwórza.
Ostatecznie więc ani Sroka, ani nikt inny w Naszej Farmie nie potrafił powiedzieć, skąd się wzięły dwa groźne psy strzegące Konstancjusza. W każdym razie pojawiły się wkrótce po tragicznym wypadku w stodole, który wstrząsnął całą farmą i na pewien czas zamknął usta nawet najzagorzalszym krytykom małego kaczora. Niektórzy przypuszczali, że Konstancjusz uznał wypadek za dzieło ukrytych wrogów i teraz bał się zamachu na własne życie. Podobno dlatego sprowadził skądś groźne brytany i odtąd nigdzie się bez nich nie pokazywał.
- Chodźmy już – Berenika pociągnęła Roberta w stronę wyjścia z szopy.
Kaczy orszak zniknął za rogiem i większość zebranych powoli rozchodziła się do swoich domów. Niektórzy jeszcze dyskutowali o tym, co usłyszeli od Konstancjusza, ale większość myślała raczej o własnych sprawach, o tym, co jeszcze ma dziś do zrobienia i co zje na kolację, lub planowała prace przewidziane na następny dzień. Berenika i Robert nie spieszyli się. Przystanęli pod plakatem ugrupowania Ptaszystów. Na środku dużej płachty papieru widniał całkiem udatnie namalowany Konstancjusz czyli Naczelnik. Artysta ujął go od dołu, co przydało postaci dostojeństwa i siły, zwłaszcza że kaczor władczo spoglądał sponad uniesionego dzioba i stał na szeroko rozstawionych łapach jak generał prowadzący armię do natarcia. Ktoś, kto nie miał okazji widzieć Konstancjusza na żywo, mógłby uznać, że ma do czynienia z wysokim, muskularnym mężczyzną. Tak przynajmniej sugerował ten plakat.
- Ptaszyzm przyszłością Naszej Farmy - Robert głośno odczytał hasło wypisane wielkimi czerwonymi literami nad głową Naczelnika.
Z dezaprobatą wzruszył ramionami.
- Nasza Farma w ruinie – ironicznie zacytował jedno ze zdań wygłoszonych przez Konstancjusza na właśnie zakończonym wiecu.
– Jest tak głupi czy tak bezczelny? - głośno zastanawiał się Robert - A może myśli, że to my jesteśmy dość głupi, żeby uwierzyć w te brednie? Żałosny nieudacznik potrafi tylko powtarzać w kółko te same idiotyczne kłamstwa.
- Słuchaj no ty, ty se nie wycieraj dzioba Naczelnikiem!
Robert obejrzał się i zobaczył za sobą chudego kaczora, którego znał z widzenia, ale nie miał dotąd przyjemności z nim rozmawiać. Widział, jak w oczach kaczora pojwiają się złe błyski.
- Takiś mądry? - krzyknął chudy - Każdy ma prawo myśleć i mówić, co chce, nie tylko ty! Tobie wara od tego! Znalazł się inteligent, co to innych uważa za głupków! Stul dziób, jak nie masz nic do powiedzenia. Naczelnik jeszcze zrobi z wami wszystkimi porządek. Zakonotuj se, że zrobi to, jak zostanie prezydentem. I to szybciej, niż myślisz!
Robert stał zaskoczony gwałtownością, z jaką tamten wyrażał swoje oburzenie i zanim zdążył zebrać myśli, chudego kaczora już przy nim nie było. Kołysząc się z łapy na łapę chudy szybko się oddalał, jakby nie oczekiwał, albo nie chciał usłyszeć odpowiedzi.
Robert wzruszył ramionami, ale w istocie było mu głupio, bo zwykle nie tracił rezonu, a tu jakiś chudeusz tak go rozłożył na łopatki. Ale już było za późno na reakcję.
Para ruszyła w stronę domu.
Zawsze, kiedy Robert wracał z Bereniką, z zadowoleniem patrzył na nowy, elegancki kurnik. Pamiętał jeszcze tę ruderę, w jakiej wykluł się z jajka i był przekonany, że to stan naturalny i nie da się tego zmienić. Świat był, jaki był i to wydawało się normalne. Tymczasem w jego młodości nadeszła Wielka Zmiana. Mądrzejsi i odważniejsi od Roberta dostrzegli nie tylko potrzebę ale też możliwość przebudowania zastanej rzeczywistości. Niektórzy z nich mieli wcześniej okazję wyjeżdżać poza granice Naszej Farmy i wiedzieli, że gdzie indziej żyje się lepiej. Wracając do domu przywozili stamtąd nie tylko rozmaite dobra, ale przede wszystkim wiadomości o innych farmach. Co prawda, nie wszyscy chcieli wierzyć w ich, jak się zdawało, fantastyczne opowieści o lepszym świecie, ale wśród Naszych stopniowo narastało przekonanie, że coś jest nie w porządku i dłużej tak być nie może. Trzeba było poprawić Naszą Farmę. Tak zaczęła się Wielka Zmiana.
- No chodź już – niecierpliwiła się Berenika, która trochę zgłodniała, więc nie bardzo miała nastrój do romantycznej zadumy, w jaką popadł mąż.
- Wiesz, myślę jeszcze o tym chudym kaczorze. Dlaczego był taki agresywny? Przecież nie powiedziałem niczego takiego...
- No rzeczywiście – zaśmiała się Berenika – niczego takiego... Byłeś uprzejmy powiedzieć tylko tyle, że jest głupim nieudacznikiem, skoro popiera innego nieudacznika, który wygaduje głupstwa. Oj, Robert, Robert... Kiedy ty wreszcie zrozumiesz, że mieszkańcy Naszej Farmy są bardzo różni i nie każdy ma twoje wykształcenie i twoją wiedzę.
- A nie jest tak, jak mówię? - Robert próbował się jeszcze bronić.
- Dla ciebie jest, ale dla innych niekoniecznie.
Widać było, że Robert dobrze rozumie co mówi jego żona i trudno mu byłoby z nią się nie zgodzić, lecz przekora jeszcze raz zwyciężyła.
- Ale przyznasz, że Konstancjusz opowiada banialuki?
Berenika tylko z rezygnacją pokiwała głową. Dla każdego, kto ma trochę rozumu jest oczywiste, że Naczelnik co najmniej przekręca fakty, lub po prostu kłamie w żywe oczy. Równie oczywiste jest, że Robert ma rację, lecz co z tego? Osoby pokroju chudego kaczora i tak nie zrozumieją logicznych argumentów Roberta. Dużo im bliżej do tego, co mówi Konstancjusz, który wiecznie straszy, grozi, szuka wroga i winnych za wszystkie nieszczęścia świata, a zwłaszcza za swoje niepowodzenia.
- Trzeba było przekonać tego chudeusza... – zaczął Robert, ale żona już nie chciała go słuchać.
- Jestem głodna – przecięła dalszą rozmowę i poszła do kuchni.
- A ten „chudeusz” - zawołała już zza drzwi – ma na imię Apoloniusz. W gruncie rzeczy jest nieszkodliwy; nie wiem, co mu się stało pod tym plakatem. Może poczuł się sprowokowany? Od czasu do czasu wykonuje jakieś drobne naprawy w mieszkaniach, ale najczęściej jest bezrobotny. Ma równie chudą żonę i czwórkę małych, oczywiście chudych dzieci.
- Skąd ty to wszystko wiesz? - szczerze zdumiał się Robert.
- Gdybyś chodził na targowisko, też byś wiedział. Rozmowy z sąsiadkami mogą być bardzo pouczające.