Od Piltdown do Indiany Jonesa czyli archeologia fantastyczna (od 1912 r.)
Atlantyda, Wineta i Wolin, Port Royal, Lemuria, Mu, majanizm, egipskie piramidy, Dolina Mnikowska, teorie spiskowe, Glozel, kamienie z Ica, „piramidy” w Bośni, kosmici, Nazca, „twarz” na Marsie, klątwa Jagiellończyka, film o superarcheologu, Arka Przymierza, kryształowe czaszki
Archeologia należy do tych dziedzin, które przez swoją niejednoznaczność i pewną tajemniczość ogromnie pobudzają ludzką wyobraźnię (Feder, 2010). Często inspirują mniej lub bardziej fantastyczne opowieści, jak choćby legenda o Atlantydzie wiązana przez historyków z zagładą Thery, upadkiem cywilizacji minojskiej lub iberyjskim Tartessos (Kukal, 1984). Według znawców literatury Atlantyda to raczej wytwór fantazji i zestawienie różnych tradycji ustnych. Fantaści jednak uparcie szukają Atlantydy na Atlantyku, wskazując, że w kilku miejscach, na przykład koło Wysp Kanaryjskich i Azorów, na dnie oceanu znajdują się osady lądowe i płytkowodne. Chcieliby uznać to za dowód, że wielka wyspa z opowieści Platona naprawdę istniała i zapadła się pod wodę w wyniku serii kataklizmów. Badania geologiczne i współczesne obserwacje faktycznie potwierdzają intensywne ruchy tektoniczne oraz aktywność wulkaniczną tych obszarów, co wyjaśnia istnienie lądowych osadów na dnie oceanu. Niestety, archeolodzy nie znaleźli jakichkolwiek śladów wysokiej kultury ani w podmorskich osadach, ani na atlantyckich wyspach. Wiadomo za to, że Azory były bezludne aż do przybycia Portugalczyków, a Kanary zamieszkiwali dość prymitywni Guanczowie (Concepción, 2014). Co więcej, w starożytnych tekstach nie ma wzmianek o Atlantydzie. Archeolodzy nie znaleźli też przedmiotów pochodzących z handlu z legendarną wyspą, co jest dziwne, jeżeli przyjąć, że Atlanci reprezentowali zaawansowaną, wpływową kulturę i byli rzekomo potęgą polityczną. To oczywiście nie zniechęca entuzjastów Platona, którzy uparcie twierdzą, że wyspy na Atlantyku są szczytami zatopionych gór Atlantydy, a ślady cywilizacji Atlantów albo już odkryto, lecz ich nie umiano rozpoznać, albo zostaną wkrótce odkryte, zwłaszcza na dnie oceanu. Niektórzy umieszczają Atlantydę w okolicach Islandii, inni na Karaibach, w północnej Afryce lub na Morzu Śródziemnym. Najśmielsi zaś szukają resztek legendarnej wyspy na całej planecie, przemilczając kłopotliwe pytanie, jak starożytni Grecy mogli się dowiedzieć o wyspie zatopionej na Pacyfiku czy koło Antarktydy.
Czasem jednak idea zatopionych lądów wynika z uzasadnionych przesłanek - oto dowód. Zgodnie z dawnymi kronikami (na przykład Adama z Bremy w XI wieku) u ujścia Odry miało niegdyś istnieć wielkie, bogate miasto Wineta utożsamiane czasem z Wolinem, które zostało zatopione z powodu grzesznego życia jego pogańskich mieszkańców. I faktycznie takie miasto powstało w IX wieku. Bogaciło się na handlu sięgającym Skandynawii, Morza Północnego i Rusi. Niestety, w XII-XIII wieku wody Bałtyku stopniowo (nie, jak chciała legenda, w ciągu jednej nocy) wkraczały na obszar miasta, doprowadzając w końcu do jego upadku. Rolę największego ośrodka przejął wtedy Szczecin.
Dużo bardziej tragiczny był koniec miasta Port Royal na Jamajce. 7 czerwca 1692 roku silne trzęsienie ziemi i tsunami zabiły ponad 2000 osób przebywających w mieście, a 90% budunków uległo zniszczeniu i zapadło się w morze. Wszystko trwało zaledwie kilka minut. W latach 50. XX wieku wydobyto z mułu zegarek, którego wskazówki zatrzymały się 43 minuty po godzinie 11. Oczywiście, współcześni uznali kataklizm za karę bożą za grzechy, ponieważ Port Royal było ośrodkiem karaibskich piratów, błyskawicznie bogacącym się na handlu trzciną cukrową i niewolnikami, pełnym burdeli i tawern. Dziś geolodzy mówią raczej o ruchach tektonicznych i niestabilnym podłożu, na którym stało miasto.
Niestety, o ile historia zagłady Winety czy Port Royal jest prawdziwa, o tyle opowieści o zatopieniu całych kontynentów okazują się dużo trudniejsze do zaakceptowania, mimo że niektóre elementy tych legend znajdują potwierdzenie w faktach. Tak jest na przykład z Lemurią, hipotetycznym kontynentem na Oceanie Indyjskim wymyślonym przez brytyjskiego biogeografa Philipa Lutleya Sclatera (1829-1913), żeby wyjaśnić pochodzenie madagaskarskich lemurów. Skamieniałe szczątki ich przodków odkryto w Azji i Afryce, lecz nikt nie potrafił wyjaśnić, jak lądowe zwierzęta mogły się przedostać na izolowany Madagaskar. Potem ezoterycy na czele ze sławną Rosjanką Heleną Bławatską (1831-1891) i austriackim mistykiem Rudolfem Steinerem (1861-1925) na Lemurii umieszczali zaginioną rasę ludzi i z przekonaniem opowiadali o lemuryjskiej cywilizacji, z którą rzekomo nawiązywali duchowy kontakt. Niestety geolodzy wykazali, że taki ląd nigdy nie istniał, a Madagaskar, Afryka i Indie tworzyły niegdyś jedną masę lądową, lecz rozsunęły się w rezultacie ruchu płyt skorupy ziemskiej.
Inny fantastyczny kontynent to Mu umieszczany na Pacyfiku, a wymyślony przez Amerykanina Augustusa Le Plongeona (1826-1908), który na podstawie wskazówek Diega de Landy błędnie zinterpretował teksty Majów. Le Plongeon wierzył, że Majowie byli najstarszą cywilizacją świata (koncepcja znana pod nazwą majanizmu) jako bezpośredni spadkobiercy wysokiej kultury istniejącej niegdyś na Mu. Po zatonięciu tego kontynentu jego mieszkańcy mieli rzekomo przenieść się do Ameryki, a potem płynąc wzdłuż wybrzeży Atlantydy zanieśli cywilizację nad Morze Śródziemne i do Egiptu. Zwolennikom tej wizji historii absolutnie nie przeszkadza brak jakichkolwiek materialnych śladów cywilizacji Mu, brak geologicznych dowodów na istnienie Mu i Atlantydy ani też fakt, że zabytki Majów są bez wątpienia młodsze niż zabytki Egiptu.
Właśnie egipskie piramidy należą do ulubionych tematów rozważanych przez archeologicznych fantastów. Ich rozmiar, wiek i wielkie bloki skalne użyte do budowy od dawna skłaniają do wysuwania najdzikszych hipotez. Na przykład stale powraca koncepcja jakiejś nieznanej cywilizacji na niebywale wysokim poziomie technicznym, która nie bardzo wiadomo, po co zbudowała te w sumie dość proste chociaż gigantyczne konstrukcje i zniknęła bez śladu. To, że nikt nie znalazł żadnych zabytków tej zaginionej kultury, wytworów jej sztuki i techniki ani choćby wzmianek w tekstach pisanych nie przeszkadza w fantazjowaniu. Niektórzy nawet twierdzą, że mają dowody na funkcjonowanie owej kultury i przywołują egipskie malowidła na przykład z grobowca wezyra Rechmire żyjącego w XV w. p.n.e. Widać tam ludzi niosących kamienie. Jeżeli założyć, że te kamienie odpowiadają wielkim blokom skalnym, z których budowano piramidy, co raczej jest niemożliwe, to należałoby przyjąć, że faktycznie robiły to olbrzymy kilkakrotnie większe od zwykłego człowieka. Taki wniosek wyciągają domorośli archeolodzy wskazując na liczne egipskie malowidła, gdzie obok olbrzymów stoją zwykli ludzie sięgający tym pierwszym zaledwie do kolan lub do pasa. Tyle tylko, że to egipska konwencja artystyczna nakazywała przedstawianie władców, arystokratów i kapłanów jako większych od ludzi z plebsu. Nie chodziło więc o prawdziwe olbrzymy. Zresztą archeologia nie zna żadnych śladów ogromnych ludzi, żadnych kości, grobów, narzędzi czy broni o nadludzkich wymiarach. Nie licząc oczywiście wspomnianych malowideł.
Inni fantaści doszukują się w piramidach dowodów na niebywale rozwiniętą technikę, która później z niewiadomych przyczyn poszła rzekomo w zapomnienie. Spośród wielu takich autorów można przytoczyć błyskotliwe i zarazem zabawne pomysły pewnego polskiego inżyniera i Brytyjczyka Chrisa Masseya zawarte w książce pod szumnym tytułem Pyramids of Egypt: How Were They Really Built? Autor z powagą dowodzi, że kamienne bloki przywiązane do skórzanych balonów unosiły się w wodzie i w ten łatwy sposób były transportowane kanałem do miejsca budowy piramidy. Pozostaje zagadką, jak starożytni Egipcjanie mogli wykuć w skale kanał prowadzący od Nilu na wyżej położone miejsce budowy. Potem zaś dzięki sile wyporu bloki miały rzekomo wypływać na szczyt budowanej piramidy w wielkich rurach wypełnionych wodą i dolnym końcem zanurzonych w zbiorniku u podstawy piramidy. Zamknięcie śluzy na górnym końcu rury zapobiegałoby opadnięciu wody. Po wprowadzeniu do rury pływającego kamiennego bloku należałoby zamknąć dolną śluzę i otworzyć górną, a kamień już sam popłynąłby do góry. Jest tylko parę skromnych warunków. Taka rura o przekroju kilku lub kilkunastu metrów powinna być doskonale szczelna i musiałaby mieć bardzo szczelne i mocne śluzy wytrzymujące ciśnienie słupa wody o wysokości kilkudziesięciu lub nawet stu metrów. Poza tym wszystko doskonale pasuje. Pan Massey pokazuje na modelu, że jego pomysł jest zgodny z prawami fizyki, czemu zresztą trudno zaprzeczyć. Dodajmy tylko, że jego model ma ok. 2 metrów wysokości, jest zbudowany ze szklanej rury, a śluzy są wykonane z plastiku i metalu. I jeszcze ostatni szczegół - w żadnej piramidzie nie znaleziono śladów podobnej rury ani ze szkła i plastiku ani z kamienia i drewna.
Jak widać niektórzy badacze są przekonani, że starożytni mieli ogromną wiedzę i umiejętności, które zatraciły następne pokolenia. Na przykład brytyjski astronom włoskiego pochodzeni Charles Piazzi Smyth (1819-1900) twierdził, że w wymiarach Wielkiej Piramidy w Giza została zakodowana wiedza matematyczna i astronomiczna (Smyth, 1864). Bezpodstwność tych fantazji wykazał potem Petrie, lecz zwolennicy tajemnic wciąż powtarzają przebrzmiałe tezy i doszukują się liczbowych korelacji. Rzecz w tym, że mierząc dowolny obiekt w odpowiednio małych jednostkach zawsze otrzymuje się duże liczby, które po odpowiednio dobranych operacjach matematycznych można dopasować do niemal dowolnych wartości liczbowych obserwowanych w świecie lub matematyce jak na przykład odległość między Ziemią i Słońcem, obwód Ziemi lub liczba π. Dlatego tak łatwo pojawiały się tezy o rzekomym kodzie ukrytym w Biblii i o kosmicznych odległościach zapisanych podobno w niemal każdej dużej budowli. Na przykład amerykański fantasta Maurice M. Cotterell dopatrzył się informacji rzekomo zakodowanych w glinianej armii z grobowca pierwszego cesarza Chin Qin Shi Huang koło Xian (Cotterell, 2006).
Archeologia skłania czasem do fałszerstw, jak było na przykład z ludzką żuchwą podrzuconą Boucherowi w 1863 r. W dziejach archeologii zdarzyło się oczywiście wiele takich historii, a niektóre z nich zyskały znaczny rozgłos i oddziałały na rozwój nauki. Zawsze zaś ujawniały się w nich ludzkie emocje i pragnienia. Spektakularnym przykładem splotu rozmaitych uczuć może być afera związana z sensacyjnym odkryciem dokonanym przez polskiego archeologa Gotfryda Ossowskiego (1835-1897) w jaskiniach Doliny Mnikowskiej na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej. Ossowski rozpoczął tam wykopaliska w roku 1880 i szybko odniósł sukces. Zatrudnieni do prac okoliczni człopi zaczęli bowiem przynosić rzeźby, które Ossowski zaklasyfikował jako neolityczne dzieła sztuki lub przedmioty użytkowe. Warto odnotować, że za każdy z artefaktów wdzięczny archeolog wypłacał znalazcom premię. Przedmioty wzbudziły jednak podejrzenia krakowskiego archeologa, historyka i znawcy sztuki Józefa Łepkowskiego (1826-1894), który stwierdził, że prawdopodobnie zostały one sfałszowane. Ossowski jednak nie przyjął tej krytyki, uznając ją raczej za wyraz niechęci środowiska krakowskiego do badacza, którego zachowanie uż wcześniej wywoływało sporo kontrowersji. Ossowski zasłynął powiedzeniem, że dobry archeolog lubi dobre wino, dobre cygaro i piękne kobiety. Najsilniejszy cios przyszedł jednak z zagranicy, kiedy w prasie francuskiej odkrycia Ossowskiego zostały wprost nazwane falsyfikatami. Wskazywano, że motywy i styl rzekomo prehistorycznych dzieł sztuki przypominają współczesne ludowe rzeźby z Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. W Dzienniku Poznańskim ukazał się artykuł, który sugerował, że francuska krytyka wynika z zazdrości, podkreślał narodową dumę i w imię polskosci nawoływał do patriotycznego wsparcia wielkiego archeologa. W tej sytuacji krakowska Akademia Umiejętności w roku 1884 powołała specjalną komisję do zbadania problemu, która po wielu posiedzeniach uznała figurki za autentyki. Jednym z argumentów zapisnych w oficjalnym raporcie komisji było stwierdzenie, ze w Polsce nie ma fałszerstw archeologicznych, ponieważ polscy uczeni rozwijają naukę spokojnie, bez zawiści, walk i podstępnego podsuwania falsyfikatów. Dopiero w roku 1929 krakowscy archeolodzy Tadeusz Reyman (1899-1955), Jan Fitzke (1909-1940) i Gabriel Leńczyk (1885-1977) postanowili zbadać całą sprawę. Dotarli do żyjących jeszcze robotników Ossowskiego, którzy przyznali, że to oni byli autorami artefaktów znalezionych rzekomo w jaskiniach. Okazali się przy tym na tyle sprytni, że jako materiału rzeźbiarskiego użyli kości zwierząt prehistorycznych faktycznie znalezionych w tej okolicy.
Chyba najbardziej spektakularnego oszustwa w antropologii i archeologii prehistorycznej dokonano na początku XX w. w Piltdown. W 1912 r. angielski prawnik Charles Dawson (1864-1916) amatorsko zajmujący się paleontologią i archeologią zwrócił się do Arthura Smitha Woodwarda (1864-1944), paleontologa pracującego wówczas w British Museum, żeby poinformować go o niezwykłym odkryciu. Według relacji Dawsona wszystko zaczęło się w 1908 r., kiedy pracownik żwirowni w Piltdown koło Uckfield w East Sussex znalazł fragment ludzkiej czaszki. Wtedy wkroczył sam Dawson i do 1911 r. odkrył kolejne części czaszki (Russell, 2003, s. 157-171). Dalsze badania Dawson i Woodward prowadzili już razem i wkrótce znalezisko z Piltdown określone jako Eoanthropus dawson zostało okrzyknięte „brakującym ogniwem”, co oznaczało poszukiwaną od dawna istotę pośrednią między ludźmi i zwierzętami. Czaszka spełniała oczekiwania ówczesnych naukowców - część mózgowa była bardzo podobna lub wręcz identyczna z ludzką, a żuchwa miała cechy zdecydowanie małpie. Mimo to niektórzy specjaliści od początku wyrażali wątpliwości. Na przykład Anglik David Waterstone, antropolog z King's College w Londynie, w roku 1913 napisał do Nature artykuł demaskujący fałszerstwo. Tę samą opinię przedstawili francuski paleontolog Marcellin Boule (1861-1942) w roku 1915, amerykański zoolog Gerrit Smith Miller (1869-1956) i niemiecki anatom Franz Weidenreich w roku 1923. Niestety, ich zdanie nie przebiło się do publicznej świadomości. Zwłaszcza, że w 1915 r. Dawson odkrył w Piltdown drugi egzemplarz rzekomego Eoanthropusa, chociaż nigdy nie pokazał mejsca domniemanego znaleziska. Dopiero w latach 1949-1953 przeprowadzono kolejne badania kości z Piltdown i ustalono ponad wszelką wątpliwość, że domniemane „brakujące ogniwo” ktoś spreparował. Czaszka należała do Indianina mieszkającego na Ziemi Ognistej kilkaset lat temu, żuchwa miała 500 lat i pochodziła od orangutana z Borneo, a pojedynczy ząb przypisany rzekomemu praczłowiekowi należał do kopalnego szympansa. Wszystkie kości zostały „postarzone” za pomocą roztworu kwasu chromowego i żelaza. Badania mikroskopowe wykazały dodatkowo, że fałszerz opiłował zbyt duże kły orangutana, żeby upodobnić je do ludzkich. To wskazywało, że za wszystkim stał osoba znająca się na rzeczy. Pierwszym podejrzanym był oczywiście Dawson zwłaszcza, że już wcześniej dopuścił się archeologicznych fałszerstw. Nie brakowało też opinii, że ktoś złośliwy chciał ośmieszyć Dawsona lub Woodwarda. W każdym razie „człowiek z Piltdown” doskonale wpisywał się w ówczesne poglądy i nastroje. Dla Brytyjczyków Eoanthropus był powodem do dumy, ponieważ „pierwszy Brytyjczyk” wyprzedził Niemców i Francuzów jako przodek reszty ludzkości. W dodatku dla wielu naukowców miał być potwierdzeniem dominującego wtedy poglądu, że człowiek powstał w Europie, chociaż przed Piltdown brakowało na to dowodów. Dopiero z biegiem lat, w miarę, jak odkrywano prawdziwe szczątki praludzi, stawało się jasne, że ewolucja człowieka przebiegała zupełnie inaczej. najpierw pojawiły się „ludzkie” cechy fizyczne, a dopiero później duży mózg (a więc odwrotnie niż u Eoanthropusa z ludzką mózgoczaszką i małpią szczęką). Co więcej, ustalono, że kolebką człowieka nie była Europa. Brytyjczycy przestali więc chwalić się znaleziskiem z Piltdown, a kontrowersyjny artefakt powędrował do magazynów muzeum. Brytyjscy muzealnicy na ogół nie chcieli mówić o fałszerstwie, lecz o zabawnym dowcipie, chociaż trzeba pamiętać, że dla wielu kreacjonistów rzekomy dowcip stał się argumentem przeciwko ewolucjonizmowi, który próbowali przedstawiać jako fałszerstwo mające ukryć biblijną prawdę o stworzeniu człowieka.
Względy ideowe często leżały u podstaw archeologicznych fałszerstw czy pomyłek. Jako przykład mogą posłużyć dwaj Amerykanie Michael A. Cremo należący do Międzynarodowego Towarzystwa Świadomości Kryszny oraz Richard Leslie Thompson (1947-2008), matematyk wyznający wedyjską wersję kreacjonizmu. Wspólnie napisali książkę The Hidden History of the Human Race (1996 r.), w której starali się dowieść, że ludzie żyli na Ziemi wiele milionów lat temu, a ewolucjonizm jest fałszem rozpowszechnianym przez uczonych, którzy zawiązali światowy spisek przeciwko prawdziwej religii. Trzeba przyznać, że autorzy wykonali ogromną pracę, zbierając dane do swego dzieła, lecz wbrew niektórym entuzjastycznym recenzjom, książka opiera się na błędnych lub niepewnych przesłankach. Cremo i Thompson najwyraźniej zapomnieli, jak funkcjonuje nauka - jest to możliwie spójny i weryfikowalny obraz rzeczywistości adekwatny do aktualnego stanu wiedzy. To oznacza, że twierdzenia jednej dziedziny nauki muszą być zgodne z twierdzeniami innych dziedzin nauki. Po drugie twierdzenia uznawane za naukowe można sprawdzić, określając warunki, w jakich mają być prawdziwe i poddając je eksperymentowi. Po trzecie trzeba zdawać sobie sprawę, że w przeciwieństwie do religii nauka nie udziela odpowiedzi ostatecznych, a jedynie takich, na jakie ją aktualnie stać, ponieważ nauka rozwija się w czasie. O wszystkich tych zasadach Cremo i Thompson nie chcą pamiętać. Z jednej strony piszą na przykład o rzekomych śladach cywilizacji w skałach prekambryjskich czy w węglu z okresu karbońskiego, a z drugiej zastanawiają się nad ewolucją wczesnych form ludzkich w plejstocenie. Oczywiście nie potrafią udzielić odpowiedzi na pytanie, jak człowiek będący ssakiem mógł działać w czasie, gdy ssaki jeszcze nie istniały. Można się tylko domyślać, że według wyznawców wedyzmu istota ludzka jest wyjątkowa i nie może być porównywana ze ssakami, a podobieństwa ludzi do ssaków to tylko przypadek.
Przytłaczająca większość domniemanych „faktów” przytoczonych przez Cremo i Thompsona pochodzi z niesprawdzonych źródeł i publikacji gazetowych, często starych na przykład XIX-wiecznych, zazwyczaj bez wiarygodnego opisu okoliczności i warunków, w jakich dokonano obserwacji. Na domiar złego niemal wszystkie rzekomo zdumiewające artefakty opisane w książce zaginęły lub zostały zniszczone, co oznacza, że dla nauki mają wartość porównywalną z plotkami i baśniami. Zresztą sam opis tych przedmiotów często wygląda bardzo niewiarygodnie. Cremo i Thompson podają na przykład, że w roku 1862 angielskie czasopismo The Geologist zamieściło zastanawiającą informację z Francji. Otóż w Laon natrafiono na kulę wykonaną z kredy leżącą w nienaruszonych warstwach eoceńskich. To miało oznaczać, że inteligentni twórcy cywilizacji żyli we Francji ponad 40 milionów lat temu, co oczywiście jest sprzeczne z dotychczasowymi ustaleniami nauki. Poza tym określenie „kula” niezbyt pasuje do struktury widocznej na rysunku, lecz zostało użyte, żeby zasugerować działanie inteligentnej istoty. Jednak wbrew sugestii autorów pokazany na rysunku obiekt niekoniecznie musi być dziełem świadomego twórcy. Żeby się o tym przekonać, wystarczy pójść na plażę i pozbierać otoczaki, które często mają kształt bardzo bliski kuli. Nie wiadomo wreszcie, czy warstwy eoceńskie faktycznie były nienaruszone. Niestety, tego rodzaju zastrzeżenia metodologiczne nie dotyczą tylko bryły kredy z Laon; podobne uwagi odnoszą się do większości obiektów i wydarzeń opisanych przez Cremo i Thompsona. Dlatego ich książkę należy uznać za doskonały przykład archeologii i paleoantropologii fantastycznej inspirowanej religijnie, nawiązującej co prawda do faktów, lecz raczej luźno i dowolnie.
Amerykańscy autorzy nie byli jedynymi specjalistami w fantastyce archeologicznej. W latach 1924-1926 francuski rolnik Émile Fradin (1906-2010) ogłosił, że w Glozel koło Lyonu znalazł na swoim polu prehistoryczny grobowiec. Sprowadzony z Vichy lekarz i zarazem archeolog-amator Antonin Morlet (1882-1960) stwiedził, że budowla pochodzi z czasów kultury magdaleńskiej. Potem jednak obaj panowie dokonali nowych odkryć i na tej podstawie ogłosili, że stanowisko odpowiada okresowi neolitycznemu. Znaleźli cegły, przedmioty wykonane ze szkła i gliniane tabliczki z tajemniczymi znakami (Hitching, 1979, s. 126-130). Jako francuski patriota Fradin chciał udowodnić, że jego kraj był miejscem wynalezienia najstarszego pisma świata. Co prawda naukowcy badający stanowisko w Glozel w roku 1927 bez szczególnych trudności ustalili, że większość artefaktów nie miała prehistorycznego rodowodu, ale Fradin odrzucił ich ekspertyzę. Na dodatek w jego domu znaleziono przedmioty udające zabytki, lecz wykonane współcześnie i w roku 1928 Fradin został oskarżony o fałszerstwo. Ostatecznie jednak sprawę umorzono w roku 1931, bo śledczy nie potrafili wykazać, że Fradin jest autorem fałszywek. Na tej podstawie uparty rolnik wytoczył i wygrał w roku 1932 proces o zniesławienie. Niestety, badania termoluminescencyjne i radiowęglowe przeprowadzone po roku 1970 wykazały późnorzymski lub średniowieczny rodowód większości przedmiotów zebranych przez Fradina. Rzekome pismo na glinianych tabliczkach to na ogół lustrzane odbicie liter używanych przez Fenicjan i w najlepszym wypadku może być uznane za średniowieczne znaki magiczne. Mimo tych ustaleń Fradin do końca życia odrzucał loskarżenia o fałszerstwo, a nawet założył muzeum rzekomych zabytków, które w dodatku cieszy się sporym zainteresowaniem.
To jednak nie był rekord bezczelności; ten chyba pobił peruwiański lekarz Javier Cabrera (1924-2001). W 1966 r. otrzymał oryginalny prezent urodzinowy w postaci kamienia z wygrawerowanym rysunkiem, który miał być rzekomo dziełem prekolumbijskiego artysty. Od tego momentu Cabrera zaczął skupować podobne przedmioty, a ich głównym dostarczycielem był rolnik Basilio Uschuya z okolic Ica. Co prawda, kiedy Uschuya został aresztowany w roku 1975 pod zarzutem handlu zabytkami, przyznał, że to on wykonywał „starożytne” obrazki, a pomagał mu Gutiérrez de Aparcana, ale Cabrera nie uwierzył. Zresztą po wyjściu z aresztu Uschuya znowu opowiadał o tajemniczej jaskini, gdzie rzekomo leżały prastare kamienie. Nikt jednak nie widział tej jaskini, a rysunki na kamieniach porażały absurdalnością. Pokazywały ludzi walczących z dinozaurami, latających na pteranodonach, dokonujących transplantacji i posługujących się przedmiotami znanymi w XX w. W 1997 r. Uschuya znowu się przyznał, że to on grawerował kontrowersyjne obrazki. Mimo to kamienie z Ica zyskały ogromną popularność, między innymi dlatego, że niezawodny szwajcarski pseudouczony-fantasta Erich von Däniken uznał je za prawdziwe. Cabrera zaś założył w Ica muzeum dość często odwiedzane przez turystów.
Do najciekawszych archeologów-fantastów należy Semir Osmanagić, Bośniak mieszkający w Stanach Zjednoczonych, który w 2005 r. ogłosił światu, że odnalazł prehistoryczne piramidy koło miejscowości Visoko w Bośni. Według niego zbudowali je Ilirowie 14 000 lat temu. Jako zwolennik New Age Osmanagić jest skłonny uznać, że inspiracją do stworzenia tak wielkich konstrukcji mogła być nieznana cywilizacja kosmiczna, czego dowodem jest rzekomo idealna geometria piramid, ustawienie ich dokładnie według kierunków świata i zapisana w nich wiedza astronomiczna. Osmanagić nie przyjmuje do wiadomości, że według geologów góry koło Visoko mają pochodzenie naturalne, a ich kształt wynika z erozji. Nie zgadza się z archeologami, którzy twierdzą, że na domniemanych piramidach rzeczywiście zachowały się ruiny budowli iliryjskich i rzymskich, lecz same wzgórza nie wykazują śladów wewnętrznej konstrukcji. Odrzuca pomiary dokonane z powierzchni Ziemi i przez satelity pokazujące, że wzgórza w Visoko nie mają kształtu piramid. Według tych badań boczne ściany wzgórz są pochylone pod różnymi kątami, a wierzchołki nie znajdują się w geometrycznym środku. Podstawy domniemanych piramid nie są kwadratami ani nawet prostokątami, a w dodatku nie odpowiadają kierunkom świata. I wreszcie przestrzenne rozmieszczenie wzgórz w Bośni nie odpowiada rozmieszczeniu wybranych gwiazd na niebie. Według Osmanagicia wyniki pomiarów zostały zafałszowane, co ma być oczywistym dowodem spisku zawiązanego przez naukowców, żeby ukryć istnienie prehistorycznej cywilizacji i wpływu kosmitów na jej rozwój (nikt nie wie, dlaczego uczeni mieliby to ukrywać).
Znamienne, że nie tylko Bośniak jest skłonny wierzyć w pozaziemskie korzenie ludzkości. Na przykład wspominany już Erich von Däniken od 1968 r. w kolejnych książkach dowodził, że właściwie wszystkie osiągnięcia człowieka są w istocie dziełem kosmitów i wszystkie znaczące, a zwłaszcza duże i efektowne konstrukcje głównie z prehistorii oraz starożytności stworzyli przybysze spoza Ziemi. Na liście budowli pozostawionych rzekomo przez kosmitów znalazły się między innymi piramidy w Egipcie i w Ameryce, posągi na Wyspie Wielkanocnej, świątynia w Stonehenge, buddyjskie świątynie w Indiach i na Jawie, petroglify na płaskowyżu Nazca służące rzekomo jako pasy startowe dla kosmicznych pojazdów i dziesiątki innych zabytków z najróżniejszych epok historycznych rozsianych po całej planecie...
Oczywiście naturalną kontynuacją takich przekonań jest poszukiwanie śladów kosmitów poza Ziemią. 25 lipca 1976 r. amerykańska sonda kosmiczna „Viking 1” przelatująca koło Marsa wykonała fotografie jego powierzchni i wybuchła sensacja, ponieważ w rejonie nazwanym Cydonia Planitia była widoczna ogromna (długości 1,5 km) rzeźba twarzy człowieka. Nastrojów nie ostudziły analizy pokazujące, że to tylko chwilowy układ cieni. Zwolenników Marsjan nie przekonało ani modelowanie komputerowe, ani późniejsze fotografie Marsa, gdzie to samo wzgórze nie wyglądało już jak twarz. Nie pomogły też tłumaczenia psychologów, że mózg porównuje obrazy i wrażenia z tym, co już zna i dlatego w nowych obrazach człowiek łatwo zauważa znane sobie kształty, w tym twarze i sylwetki. Ten mechanizm znany jako pareidolia stoi za wieloma wizjami i objawieniami inspirowanymi wiarą religijną. W przypadku Marsa, gdzie od stuleci szukano kosmitów, wiara względnie łatwo pokonała rozum. W 1987 r. Amerykanin Richard C. Hoagland opublikował książkę The Monuments of Mars: A City on the Edge of Forever, w której zbudował coś na kształt marsjańskiej archeologii. No cóż, jeśli fantazje nie odpowiadają faktom, tym gorzej dla faktów.
Nie zawsze jednak obecność elementów pozornie fantastycznych musi oznaczać fałszowanie nauki. W latach 1972-1973 polscy archeolodzy badali grobowiec króla Kazimierza Jagiellończyka (panował w larach 1447-1492) na Wawelu w Krakowie. Rok później prasa zaczęła pisać o „klątwie Jagiellończyka” dosięgającej tych, którzy ośmielili się zakłócić spokój króla. Jej ofiarą padł architekt Feliks Dańczak, który w roku 1974 niespodziewanie umarł na wylew krwi do mózgu. Niedługo później śmierć zabrała Stefana Walczę również dotkniętego wylewem. Następni byli Kazimierz Hurlak i Jan Myrlak. W ciągu dziesięciu lat zmarło w sumie piętnaście osób uczestniczących w otwarciu grobowca, wchodzących do wnętrza lub badających szczątki Jagiellończyka. Niektórzy sugerowali analogię do klątwy Tutanchamona, lecz w tamtym wypadku nie udało się jednoznacznie dowieść związku między grobem faraona i zgonami jego odkrywców. Krytycy podkreślali zresztą, że wiele osób uznawanych za ofiarę klątwy Tutanchamona było po prostu w podeszłym wieku, a przynajmniej niektóre z nich chorowały jeszcze przed otwarciem grobowca.
W latach 90. XX wieku sprawą klątwy Jagiellończyka zajął się Zbigniew Święch i doszedł do interesujących wniosków. Król umarł w Grodnie 7 czerwca 1492 r., a 11 lipca został pochowany w Krakowie. Jak przekazują kroniki, zwłoki monarchy obłożono niegaszonym wapnem, zamknięto w drewnianej trumnie, którą jak najszczelniej zamknięto i przez ponad cztery tygodnie wieziono do stolicy. Wysokie letnie temperatury prawdopodobnie spowodowały rozwój mikroorganizmów w trumnie, przekształcając ją w rodzaj biologicznej bomby, a naukowcy uruchomili ją w roku 1972. Mikrobiolog Bolesław Smyk (1923-2000) odkrył wtedy i przywrócił do życia kilka form grzybów oraz bakterii znalezionych w komorze grobowej. Była wśród nich szczególnie zjadliwa pleśń Aspergillus flavus, wywołująca przewlekłe stany zapalne skóry, uszu i nosa, które po kilku latach mogą nawet zagrażać życiu. Natomiast zakażenie płuc grozi śmiercią w ciągu zaledwie kilku dni. Śmiertelne może być także porażenie przez tę pleśń serca, nerek lub mózgu (stąd na przykład niespodziewane wylewy). Święch opisał to w pierwszej książce z trylogii Klątwy, mikroby i uczeni (trzy tomy wydane w latach 1989, 1993 i 1995). Pozornie fantastyczna klątwa Jagiellończyka okazała się zatem rzeczywistością i stała się ostrzeżeniem dla następnych archeologów zakłócających spokój zmarłym. Co więcej, do pewnego stopnia uprawdopodobniła klątwę Tutanchamona.
Żadna klątwa nie mogłaby jednak odstraszyć najsłynniejszego archeologa świata czyli Indiany Jonesa. Postać archeologa-awanturnika wykreował amerykański scenarzysta George Lucas, cztery filmy o nim wyreżyserował Steven Spielberg, a w roli Indiany wystąpił słynny amerykański aktor Harrison Ford. Świetnie zrobione filmy począwszy od Raiders of the Lost Ark w 1981 r. przez ponad 20 lat rozpalały wyobraźnię widzów. Chociaż były pomyślane jako efektowne filmy akcji, w wielu szczegółach nawiązywały do rzeczywistych badań archeologicznych. Sam Indiana Jones był wzorowany na postaci amerykańskiego paleontologa i awanturnika Roya Andrewsa Chapmana (1884-1960), który podróżował po Stanach Zjednoczonych, Alasce, Karaibach, Korei i Mongolii, zbierając skamieniałości (na przykład jaja dinozaurów). W pierwszym filmie Indiana Jones szuka biblijnej Arki Przymierza z Jerozolimy, mającej rzekomo szczególne właściwości i zapewniającej potęgę, a zaginionej po asyryjskim podboju w VII w. p.n.e. W kolejnych obrazach pojawiają się między innymi mityczna Świątynia Zagłady, hitlerowcy pragnący opanować świat i kryształowa czaszka koncentrująca tajemnicze moce. Motyw magicznej czaszki został zaczerpnięty z historii jednego z najsłynniejszych archeologicznych oszustw (Pastuszka, 2008). Zapoczątkował je w latach 70. XIX wieku francuski handlarz dziełami sztuki Eugène Boban (1834-1908), który dwie czaszki z kryształu górskiego sprzedał muzeom w Londynie i w Paryżu jako dzieła sztuki indiańskiej. Wkrótce potem zaczęła się masowa produkcja rzekomo indiańskich czaszek przeznaczonych dla kolekcjonerów i turystów.
W 1936 r. pojawiła się szczególnie piękna czaszka naturalnej wielkości wykonana z przezroczystego kryształu górskiego. Jej pierwszym właścicielem był Brytyjczyk Sydney Burney (1876/1877- 1951), który sprzedał przedmiot pasjonatowi archeologii Frederickowi A. Mitchellowi-Hedgesowi (1882-1959). Po śmierci Fredericka jego przybrana córka Anna ogłosiła, że Czaszkę Zagłady (tak ją nazwała) wydobyto z piramidy Majów w Labaantun, lecz dopóki żyła, nie zgadzała się na zbadanie tajemniczego przedmiotu. Dopiero analizy z 2008 r. wykazały, że piękną rzeźbę wykonano za pomocą mechanicznej szlifierki w pierwszej połowie XX w.
Literatura
Concepción, J. L., 2014, The Guanches Survivors and their Descendants.
Cotterell M. M., 2006, Tajny kod cesarskiej armii.
Cremo M. A., Thompson R. L., 1996, The Hidden History of the Human Race.
Feder K. L., 2010, Encyclopedia of Dubious Archaeology.
Hitching F., 1979, The World Atlas of Mysteries.
Hoagland R. C., 1987, The Monuments of Mars: A City on the Edge of Forever.
Kukal Z., 1984, Atlantis in the Light of Modern Research.
Massey C., 2012, Pyramids of Egypt: How Were They Really Built?
Pastuszka W., 2008, Prawdziwa historia kryształowych czaszek, Ameryka, Archeologia.
Russell M., 2003, Piltdown Man: The Secret Life of Charles Dawson.
Smyth C. P., 1864, Our Inheritance in the Great Pyramid.
Święch Z., 1989, 1993, 1995, Klątwy, mikroby i uczeni.