Nominalizm Roscelin’a i konceptualizm Abelarda, poznanie zaczyna się od zabawy, ale ma sens biologiczny, Konrad Lorenz, praktyka jako kryterium prawdziwości

Poznanie jest powszechnie uważane za jeden z wyróżników człowieczeństwa. Na ogół ograniczamy się do stwierdzenia, że tylko my, rozumni ludzie, poznajemy naprawdę. I to nam wystarcza dla zaspokojenia naszej gatunkowej dumy i podtrzymania poczucia wyższości. W potocznej opinii tylko istota rozumna naprawdę poznaje świat zewnętrzny albo samą siebie, a inne organizmy żywe rzekomo nie są do tego zdolne. Tymczasem nie bardzo wiadomo, czy inne organizmy poznają świat „troszeczkę” czy wcale, działają instynktownie (cokolwiek miałoby to znaczyć) czy jak zaprogramowane maszyny?

Problem polega przede wszystkim na nieuzasadnionym utożsamieniu poznania zopisaniem za pomocą pojęć zaczerpniętych z języka. Zwróćmy uwagę, że zazwyczaj na pytanie, co to jest, odpowiadamy konkretnym słowem konwencjonalnie przypisanym właśnie temu zjawisku czy przedmiotowi i uważamy sprawę za zamkniętą. Rzeczy nieznane pozostają poza zasięgiem naszego nazywania, co wydaje się zresztą całkiem naturalne - skoro czegoś nie znam, nie potrafię tego nazwać. Lecz człowiek, myślący w ramach swojego języka i określony jego pojęciami, wykazuje bardzo silną tendencję do odwracania tej zależności nieświadomie przyjmując, że nazwanie rzeczy jest równoznaczne z jej poznaniem. A przecież samo nazwanie nie jest poznaniem, nie jest jeszcze rozumieniem, co się dzieje i jakie zjawisko kryje się za daną obserwacją. Na przykład pojęcie grawitacji znane jest nauce od co najmniej trzystu lat i pozornie każdy wie, co ono oznacza, chociaż fizycy pod koniec XX wieku nadal jej nie rozumieli i dopiero na początku XXI wieku zaczęli zbliżać się do wskazania cząstki odpowiedzialnej za fenomen znany jako masa. Oczywiście opisują grawitację w kategoriach sił, geometrii czasoprzestrzeni, głoszą istnienie grawitonów czyli cząstek-nośników pola grawitacyjnego, ale są to zaledwie fenomenologiczne opisy zjawisk bez zrozumienia ich mechanizmów.

Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że większość rzeczy wokół nas jest opisywana w ten właśnie sposób; na przykład przeciętny użytkownik komputera, powiedzmy pan X, też nie bardzo rozumie (zresztą wcale takiego zrozumienia nie potrzebuje), jak działa jego komputer, a zapytany, co to jest na jego biurku, odpowie, że komputer i uzna tę odpowiedź za wystarczającą. Zachodzi tu jednak pewna zasadnicza różnica. Pan X faktycznie nie wie prawie nic o wewnętrznej budowie i funkcjonowaniu swojego komputera, ale może się tego dowiedzieć, jeśli zechce, ponieważ istnieją ludzie rozumiejący tę maszynę. Natomiast w przypadku grawitacji nie istnieje na razie nikt, kto ją naprawdę rozumie. To, czy uznajemy coś za znane bądź nie, silnie zależy od wymagań stawianych poznaniu: inaczej tę samą rzecz postrzega dziecko i dorosły, przeciętny obywatel i fizyk, filozof i artysta... Z naszych dwóch przykładów o grawitacji i komputerze możemy prawdopodobnie wysnuć ogólniejszy wniosek: nazwanie czegoś antycypuje jego potencjalne zrozumienie, ale nie jest z tym zrozumieniem tożsame, ponieważ zależy od oczekiwań nazywającej osoby. Przecież to samo pojęcie inaczej tłumaczy się dziecku, a inaczej dorosłemu, chociaż mówi się o tym samym. Wyjaśnienie udzielone dziecku, które ono uznało za wystarczające, jest zwykle niedostateczne w rozumieniu dorosłego. Jest to rezultat innych możliwości rozumowania i innych oczekiwań.

Język może zatem ułatwiać poznawanie świata, lecz niesie wielkie niebezpieczeństwo przesłonięcia rzeczywistości pojęciami językowymi uznanymi za rzeczywistość. Tak właśnie uczynił Platon, kiedy założył, że idee są realnymi bytami, które zaledwie odbijają się w naszym świecie. Oczywiście prowadzi to do absurdów w rodzaju sławetnych rozważań, ile jest „absolutnej stołowości” w konkretnym stole znajdującym się tym pomieszczeniu, albo na ile idea „stołu w ogóle” zostaje zrealizowana w tym pojedynczym egzemplarzu stołu. Może brzmi to śmiesznie i wydaje się bezsensem, lecz jest przecież nieuniknioną konsekwencją założenia, że idee są realne, że każde słowo musi mieć swój rzeczywisty odpowiednik. Jeżeli ktoś nadal jest skłonny śmiać się z takiego poglądu, niech przypomni sobie niezwykle poważne teologiczne dysputy o diabłach, duchach, aniołach i bóstwach. Wszystko to są określenia z języka, abstrakcyjne ekstrapolacje naszych konkretnych doświadczeń lub tylko wyobrażeń aż do uformowania ogólnego pojęcia: wszystko, co złe skoncentrowano w pojęciu diabła, całe dobro w aniołach, moc i władzę w bóstwach... Rezultaty takiego myślenia nie były śmieszne dla ofiar inkwizycji lub rozfanatyzowanych tłumów.

A jednak, mimo oczywistych związków z językiem, ludzie traktują te abstrakcje jak coś realnego, piszą na ich temat tomy rozpraw, potępiają i błogosławią, skazują nawet na tortury i śmierć. Jest to rezultat przeświadczenia o realności świata idei opartego na naszym języku, czyli po prostu słów, które niekoniecznie muszą odpowiadać rzeczywistości.

Oczywiście już dawno temu zdawano sobie z tego sprawę i w nurcie zaprzeczającym realizmowi idei rozwinął się europejski nominalizm, za prekursora którego uważa się Roscelina, zakonnika z Compiegne żyjącego na przełomie XI i XII wieku. Nominaliści twierdzili, że istnieją wyłącznie konkretne jednostkowe przedmioty i ich nazwy, lecz nie ma żadnych idei ogólnych - są to wyłącznie dźwięki i nazwy, a zatem słowa stworzone przez nasze umysły. Pozornie logiczne, ale już proste zestawienie tych dwóch skrajności, realizmu idei oraz nominalizmu, wskazuje na trzecie możliwe rozwiązanie całego zagadnienia: według niego istnieją tylko jednostkowe przedmioty rzeczywiste oraz jednostkowe słowa języka, lecz pomiędzy nimi znajdują się ogólne pojęcia psychologiczne - idee, jako realne zjawiska w ludzkich głowach. Ten trzeci, pośredni, kierunek nazwano konceptualizmem (przypisuje się go czasem sławnemu Abelardowi). Pozostaje do rozstrzygnięcia, który z tych poglądów jest najbliższy prawdzie.

Sprawa jest trudna, ale w każdym razie, bez względu na wszystkie różnice, każdy z tych poglądów wskazuje na fundamentalne znaczenie języka jako narzędzia poznania i opisu świata. Jeśli więc zauważymy, że język, jako usystematyzowany sposób porozumiewania się i opisu rzeczywistości, jest charakterystyczny dla człowieka, wracamy do punktu wyjścia i ponownie stwierdzamy, że tylko człowiek jest istotą zdolną naprawdę do procesów poznawczych - można więc być dumnym. Czy jednak rzeczywiście? A może oprócz poznania pojęciowego istnieją też inne jego rodzaje? Czy jest możliwe wykrycie takiego poznania a jeśli tak, to jakie należy przyjąć kryteria?

Na początek spróbujmy zastanowić się, jakie są najważniejsze czynniki leżące u podstaw procesu poznawczego. Po pierwsze każdy poznający podmiot przyjmuje i gromadzi informacje o świecie - wydaje się, że jest to cecha wspólna dla wszystkich istot czy ogólniej struktur poznających. Po drugie należy zapytać o przyczynę lub cel gromadzenia informacji. Po co się to robi? W większości przypadków osoba poznająca i ucząca się ma bardzo konkretny cel – zdobycie określonego stanowiska, zarabianie pieniędzy, lub na przykład zdystansowanie konkurenta. A zatem cele utylitarne wydają się najważniejszą przyczyną poznania u człowieka.

Co ważniejsze, dotyczą one nie tylko człowieka, lecz wszystkich poznających bytów. Małpa ucząca się używać nowego narzędzia lub poznająca nieznany dotychczas rodzaj pokarmu zyskuje pewną przewagę nad swymi współplemieńcami i może wspiąć się na społecznej drabinie swojej hordy, lub zdobyć interesującego partnera. To samo zresztą da się powiedzieć o wilkach, kotach i ptakach, a nawet o bezkręgowcach. Większa wiedza i więcej umiejętności to zwiększone szanse przetrwania i pozostawienia potomstwa, a o to właśnie chodzi - tego nas uczy biologia. Poznanie okazuje się mieć znaczenie jak najbardziej biologiczne.

W tym miejscu należałoby chyba zapytać o zakres naszej definicji poznania, ponieważ wielu tradycyjnie myślących ludzi ostro zaprotestuje wobec poprzednio sformułowanej tezy o biologicznym podłożu tych procesów. Z oczywistych względów jesteśmy skłonni przypisywać je tym organizmom, które mają rozwinięty system nerwowy i duży mózg, a najlepiej, jeśli są do nas podobne. Tak więc raczej bez szczególnych oporów (oczywiście pomijamy tu przebrzmiałe już poglądy ostro oddzielające człowieka i zwierzę) zaakceptujemy jakieś poznanie u małp, ewentualnie u wyższych ssaków, może jeszcze u ptaków... Znacznie gorzej jest z mniejszymi zwierzętami a zwłaszcza bezkręgowcami - tam będziemy raczej doszukiwać się tak zwanych „instynktów”, bojąc się stosować pojęcia sugerujące podobieństwo do człowieka, ponieważ w powszechnym odczuciu między nami a na przykład pszczołą jest nieprzebyta przepaść. A tymczasem bezstronne spojrzenie na całe zagadnienie ujawnia coś dokładnie odwrotnego. Przeczytajmy krótkie fragmenty „Zoologii” pod redakcją Eugeniusza Grabdy (1984).

„ ...są wrażliwe na różnego rodzaju bodźce i reagują na nie skurczem lub ucieczką. Formą reakcji na bodziec jest także wystrzeliwanie trichocyst. Receptorem bodźców jest błona komórkowa lub pewne jej fragmenty. Na przykład niewątpliwie receptorami bodźców są rzęski lub wici. Świadczą o tym pewne formy ruchu, np. ruch tuż pod powierzchnią obiektów o złożonym kształcie. [...] ...istnieją specjalne organelle do odbierania określonych bodźców. W pierwszym rzędzie należy tu wymienić stigmę (plamkę oczną), która występuje u pewnych grup wiciowców. Są to na ogół gatunki autotroficzne, dla których posiadanie takiego organellum, ułatwiającego reakcję na światło, ma poważne znaczenie biologiczne. U niektórych gatunków planktonowych były także opisywane organelle przypominające statocysty, ułatwiające im prawdopodobnie orientację w przestrzeni. Z wrażliwością na bodźce łączy się reakcja na kierunek ruchu środowiska wodnego, czyli reotaksja. [...] ...reagują także na bodźce chemiczne i u wielu z nich można odnotować wyraźną chemotaksję.”

Celowo pominąłem w tym opisie słowo „pierwotniaki”, aby uzmysłowić nam, jak bardzo podobne bywają nasze ludzkie reakcje oraz zachowanie tych maleńkich jednokomórkowców, o których zwykliśmy myśleć w kategoriach prymitywizmu i prostoty. I pierwotniak i człowiek ucieka przed niesprzyjającym środowiskiem chemicznym (chemotaksje), reaguje na światło i ruch otoczenia... Co do tego nie możemy mieć wątpliwości, ponieważ pokazują to wszystkie doświadczenia i obserwacje. Oczywiście nasze reakcje są bez porównania bardziej złożone i dlatego wielu z nas chętnie powie, że pierwotniak kieruje się wyłącznie jakimś instynktem lub jeszcze niższą formą aktywności nazwijmy to „psychicznej”. Jednak bez względu na przyjętą nomenklaturę, a nawet bez względu na wstępne założenia dotyczące sposobu reagowania, jedno pozostaje chyba bezdyskusyjne: jednokomórkowiec musi dysponować jakimś sposobem poznawania swego otoczenia, ponieważ bez tej umiejętności nie mógłby zachowywać się tak, jak to widzimy, a w konsekwencji po prostu nie przeżyłby. Wtedy nie mógłby pozostawić potomstwa, a jego geny odpowiedzialne za brak kontaktu ze środowiskiem (czyli za poznanie) zostałyby wyeliminowane. Jest to więc zjawisko identyczne z tym, które już dawno zaobserwowaliśmy u człowieka i zwierząt wielokomórkowych, a które ma wynikać z działania samolubnego genu żądającego od nas jak największej liczby potomstwa, ażeby geny, których nosicielami jesteśmy, mogły się rozprzestrzeniać. Tak więc zarówno pierwotniak jak i człowiek poznają swoje otoczenie, aby przetrwać.

Dotyczy to również roślin zazwyczaj niepodejrzewanych o zdolność do reagowania na bodźce zewnętrzne. Kiełek ziemniaka rosnący na słonecznym polu jest zielony i szybko okrywa się szerokimi liśćmi. Ten sam kiełek hodowany w mroku jest biały, bardzo długi i z niewielkimi listkami. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: ten pierwszy ma wszystko, czego potrzebuje i „pragnie” tylko jak najszybciej wydać nasiona. Drugi „próbuje” wydostać się z mroku, rosnąc jak najwyżej, ponieważ tam powinno być słońce. Jeszcze wyraźniej widać to w przypadku bocznego oświetlenia kiełka hodowanego w ciemności - jego łodyga skieruje się do światła, wygnie się i zmieni swój cały kształt. Jest to jednoznaczny dowód, że również rośliny reagują na bodźce zewnętrzne i odpowiednio do nich modyfikują swoje zachowanie i najwyraźniej mamy tu do czynienia z jakąś formą poznania oraz adaptacji.

No dobrze, powiemy, rzeczywiście najprostsze formy poznania są wspólne wszystkim żywym istotom, ponieważ warunkują ich przeżycie. Poznanie w swojej najbardziej elementarnej postaci okazuje się podstawowym elementem biologicznej adaptacji. Ale przecież wiemy, że nie wszystkie rodzaje poznania u człowieka mają na celu tylko przetrwanie.

Kiedy patrzymy na dziecko bawiące się w ogrodzie i „odkrywające” dla siebie jakieś tajemnicze miejsca czy zakamarki, nie możemy twierdzić, że ono robi to dla celów praktycznych, aby przeżyć. To samo dotyczy rozmaitych hobbystów, zbieraczy, uczonych-amatorów, wielu pisarzy... Oni poznają i gromadzą wiedzę, częstokroć przeogromną, dla samej wiedzy i radości rozumienia. Co więcej, to przede wszystkim „czysta nauka”, czyli poznanie samo w sobie, niemające celów praktycznych, okazuje się jednym z najpotężniejszych mechanizmów postępu ludzkiej wiedzy. Praktycy i technicy wielokrotnie dokonują wielkich odkryć, ale rzadko wychodzą poza doraźne cele utylitarne, a niektóre zagadnienia z góry odrzucają jako mało obiecujące z praktycznego punktu widzenia. W takich właśnie obszarach ujawnia się aktywność naukowych zapaleńców. Praktycy budowali statki kosmiczne, aby zagrozić swoim wrogom, lub użyć ich jako anten czy stacji badających Ziemię. Tymczasem teoretycy rozpatrywali kwestię powstania wszechświata i budowali teleskop analizujący pierwotne promieniowanie w kosmosie. Ci drudzy pragnęli wiedzy dla samej wiedzy. Czy nie jest to owa poszukiwana różnica między człowiekiem i zwierzęciem? Niestety, nawet w tym wypadku musimy odpowiedzieć przecząco. Dzieci szympansów bawią się identycznie, jak dzieci ludzkie; one też dokonują bezużytecznych „odkryć”, zaglądają w rozmaite zakamarki, biją się na niby, gonią się i przewracają bez celu, jakim miałoby być przetrwanie. Bawią się. Zabawa pojawia się też wśród kotów, psów i wielu innych zwierząt dysponujących wysoko rozwiniętym mózgiem. One wszystkie, jak człowiek, potrafią poświęcać mnóstwo czasu, uwagi i energii na czynności, która zdają się być doskonale bezużyteczne. Nie ma więc zasadniczej różnicy. Ale w ten sposób natrafiliśmy na poznanie poprzez zabawę, czyli aktywność pozbawioną doraźnych celów utylitarnych i pozostającą poza zagrożeniem ze strony środowiska (wolną od bezpośredniego nacisku sił doboru). Tego rodzaju zabawowa aktywność okazuje się zatem starsza od samego człowieka.

Jednak, jak wskazuje Konrad Lorenz (w książce „Regres człowieczeństwa”), zabawa ma także walor przystosowawczy, a więc w ostatecznym rozrachunku użyteczny. Zwierzę (najczęściej młode, ale może być też dorosłe) bawiąc się trenuje realne sytuacje. Zwróćmy uwagę, że w zabawie dzieci zwykle imitują czynności dorosłych, prawdziwe stosunki społeczne, tradycyjny podział ról oraz tworzą modele znanych sobie narzędzi, przedmiotów czy pojazdów. Taki trening, jeszcze bez groźby poważnych konsekwencji w razie niepowodzenia, pozwala potem sprawniej wypełniać zadania życiowe. Kociak bawiący się z człowiekiem lub z innymi kotami przedstawia polowanie lub walkę. Dwa baraszkujące pieski to przyszli zapaśnicy, którzy będą się potykać o dominującą pozycję w stadzie. Nawet gry planszowe i sport u człowieka to mniej lub bardziej metaforyczne formy współzawodnictwa w społeczeństwie (tryktrak), obrazy losów indywidualnych lub zbiorowych (gra w drabiny i węże), modele konfliktów zbrojnych (szachy, go) i procesów rynkowych (monopoly)... Czasem traktowano je niezwykle poważnie, zdając sobie sprawę z ich symbolicznego znaczenia; w wielu kulturach gra była ofiarą składaną bogom, jak to widzieliśmy choćby u Inków czy Azteków (ofiarna gra w piłkę). Na innych obszarach i w innych epokach gra i sport straciły swój pierwotny charakter życiowego treningu lub pouczenia, stając się przede wszystkim rozrywką. Chociaż nawet w tej nowej formie gra ciągle spełnia istotną rolę społeczną jako element łączący ludzi i (jednak) trening - zaprawa do przyszłego współzawodnictwa, zwycięstw i nieuniknionych porażek.

W ten sposób odkrywamy, że homo ludens, człowiek bawiący się, jest w istocie człowiekiem myślącym i uczącym się, a samo poznanie, choć ma niezaprzeczalnie biologiczne korzenie, nader często opiera się na zabawie, która może stać się wartością samą w sobie. Nauczmy się ją należycie cenić.

Literatura

A.J. Ayer, The Problem of Knowledge. Penguin Books, 1961.

J.M. Bocheński, Współczesne metody myślenia. Poznań 1992.

J. Brockman (red.), Trzecia kultura. Warszawa 1996.

K. Lorenz, Odwrotna strona zwierciadła. Próba historii naturalnej ludzkiego poznania.

Warszawa 1977.

K. Lorenz, Regres człowieczeństwa. Warszawa 1986.