Córka Agenora z Sydonu jedzie na byku, Kreteńczycy, Fenicjanie, Grecy i alfabet, Minotaur, nazwa Europy, historia od wojen perskich do ekspansji Rosji wyznacza granicę z Azją, Paneuropa?

W zachodniej euroamerykańskiej strefie kulturowej wszystko wypada zaczynać od starożytnych Greków, a więc i ta historia powinna zaczynać się gdzieś w greckim kręgu kulturowym. A było to tak.

Podobno Europa, córka króla Agenora władającego fenickim miastem Sydon, była niegdyś najpiękniejszą kobietą na świecie. Po całych dniach beztrosko pląsała z innymi ślicznotkami po zielonych łąkach i biegała nad brzegiem morza przekonana, że cały świat jest jej życzliwy.

Aż któregoś dnia ujrzał ją tam Zeus, bóg znany ze swej kochliwości i chętnie oddający się rozkoszom, o ile nie przeszkodziła mu w tym jego boska żona Hera. Tym razem jednak się udało. Zeus zamienił się w białego byka, który swoją urodą i łagodnością sprowokował dziewczęta do zabawy, a kiedy urocza Europa dosiadła go, ten nagle poderwał się z ziemi i pognał ku morzu. Niespodziewany pęd i przerażenie tak oszołomiły dziewczynę, że nie zdobyła się na niebezpieczny skok z grzbietu zwierzęcia. A byk dopadł już brzegu i począł płynąć. Ostatecznie zaniósł swą bogdankę aż na Kretę i tam umieścił w cudownej grocie wyposażonej specjalnie dla niej.

Tymczasem ojciec Europy szalał z rozpaczy i użył wszelkich środków dla odnalezienia córki. Wszystko na próżno - jak kamień w wodę. Po dziewczynie zaginął wszelki ślad. W końcu król wysłał na poszukiwania swego syna Kadmosa i wręcz zakazał mu powrotu bez zaginionej. Jednak i jemu szczęście nie dopisało - nie odnalazł siostry. Nieszczęsny Kadmos, pomny rozkazów ojca i z obawy przed rodzicielskim gniewem, nigdy już nie powrócił do rodzinnego Sydonu. Postanowił osiedlić się i założyć własne miasto w Grecji. Tak właśnie powstały Teby.

A co się stało z piękną Europą? Jako kochanka Zeusa urodziła dwóch synów - Minosa i Radamantysa. Ten pierwszy zostanie potem legendarnym królem Krety zakochanym w złocie, a mniej znany Radamantys założy własne państwo na kilku wyspach Morza Egejskiego. Nawiasem mówiąc synem Minosa będzie potem sławny Minotaur czyli człowiek z głową byka, mitologiczny potwór, którego postać zdaje się przypominać o białym byku-Zeusie, oblubieńcu Europy a zarazem jego dziadku.

Tyle legenda. Celowo używam tu określenia legenda a nie baśń, ponieważ w fantastycznej opowieści tkwi ziarno historycznej prawdy. Cywilizacja rzeczywiście przybyła na Kretę ze wschodu i do dziś trwa dyskusja na temat etnicznej tożsamości jej pierwszych przedstawicieli. Wiadomo tylko, że nie byli to Grecy ani nawet Indoeuropejczycy. Prawdopodobnie chodziło o tak zwane ludy azjanickie czy też iberokaukaskie, do których zalicza się dziś Basków oraz Gruzinów jako ostatnie narody wywodzące się z tej prastarej grupy. W przeszłości zaś do iberokaukaskiej rodziny językowej należeli nie tylko Kreteńczycy, ale także Pelazgowie poprzedzający Greków na Półwyspie Bałkańskim, Sykulowie zamieszkujący Sycylię, Etruskowie w centralnej Italii oraz Tartessyjczycy, którzy stworzyli zaawansowaną cywilizację na Półwyspie Iberyjskim. To właśnie mieszkańcy Tartessos są uważani za praprzodków Basków. Prawdopodobnie wszystkie te ludy przybyły tu ze wschodu i kilka tysięcy lat temu zajęły rozległe obszary na północnych wybrzeżach Morza Śródziemnego, a potem zbudowały swoje cywilizacje. A zatem przekonanie Greków, że ich kultura w swej najstarszej warstwie wywodzi się z zachodniej Azji ma solidne i nie tylko legendarne podstawy.

Prawdziwym okazuje się również szczegół o związkach Krety z Fenicją, których symbolicznym wyrazem było pochodzenie pięknej Europy. W istocie były to ścisłe powiązania handlowe i kulturowe. Z czasem zaś doszło wręcz do rywalizacji, ponieważ Kreteńczycy stali się pierwszą morską potęgą wschodniego basenu Morza Śródziemnego, a Fenicjanie również aspirowali do tej pozycji. Ostatecznie o zwycięstwie Fenicjan przesądził gospodarczy i polityczny upadek cywilizacji kreteńskiej w drugim tysiącleciu przed naszą erą. Jednak wspaniałą kulturę kreteńską rozniesiono dość szeroko po okolicznych wyspach, a nawet zaszczepiono w kontynentalnej Grecji, która, choć posługiwała się odmiennym językiem, stała się bezpośrednią kontynuatorką kreteńskich tradycji jako cywilizacja achajska, a po wiekach helleńska.

Nie jest więc przypadkiem, że nasza strefa cywilizacyjna a nawet ta część kontynentu Eurazji otrzymała imię pięknej wybranki Zeusa pochodzącej z Fenicji. Kiedy starożytni Grecy tworzyli swój mit, prawdopodobnie pamiętali mgliście, że ich korzenie tkwią gdzieś w ziemi wschodu (ex Oriente lux), a nawet ich alfabet jest ideą przejętą od Fenicjan. Nam zaś, spadkobiercom Grecji, wypada z kolei przypomnieć, że alfabet łaciński jest przerobioną wersją pisma starożytnych Greków.

I tak dochodzimy do zagadnienia fundamentalnego nie tylko w Europie, ale na całym świecie; chodzi o cechy dystynktywne dla określonej kultury, a czasem o związaną z nimi ksenofobię. Już Grecy skrupulatnie odróżniali swoją strefę helleńską i wyżej rozwiniętą Azję; cała reszta na północ i zachód od nich stanowiła obszar barbarzyński. W tym czasie Europa, jeśli w ogóle już wtedy można o niej mówić, była tożsama z Grecją.

Sama nazwa Europy pochodzi od asyryjskiego słowa „ereb” oznaczającego zachód jako przeciwieństwo „asu” czyli wschodu, to znaczy Azji. Warto tu jeszcze odnotować interesującą a znamienną konotację tego słowa. Dla Greków ereb to mrok, ciemność i najgłębsze piekła, mitologiczna personifikacja wiecznej nocy oraz podziemnego świata zmarłych. Czy nie przypomina to egipskiego przekonania o tym, że zmarli odchodzą do zachodniej krainy? A przecież również dla Chińczyków zachód był synonimem mroku i śmierci. Polinezyjczycy zaś wierzyli w zachodnią krainę Havaiki, skąd pochodzą ich przodkowie i dokąd wracają duchy wielkich zmarłych. A zatem za piękną legendą wyjaśniającą pochodzenie nazwy Europy kryje się szereg dodatkowych znaczeń, które po tysiącleciach przełożą się na pojęcie Zachodu odnoszące się do całej strefy kulturowej oraz określonego sposobu myślenia.

Jednak prawdziwy początek poczucia europejskiej tożsamości datuje się na okres wojen grecko-perskich. W piątym i czwartym stuleciu przed naszą erą Grecja znalazła się w obliczu zagrożenia na nieznaną jej wcześniej skalę. Takie wyzwanie zawsze zmusza do jednoznacznych i kategorycznych, samookreśleń, które często stają się obowiązujące na wiele następnych stuleci. Tak więc Grecy uznali wtedy, że od Azji odróżnia ich nie tylko pismo i język, ale także, a może przede wszystkim, polityczne rozdrobnienie i związane z tym osobiste swobody wolnych mieszkańców kraju. Grecja była konglomeratem miast-państw zwanych polis. Po drugiej stronie Bosforu i Dardaneli stała zaś scentralizowana i zaborcza potęga, dla której pojedynczy człowiek nie liczył się, o ile nie był władcą, lub kimś stojącym blisko władcy. Co ciekawe, dwa i pół tysiąca lat później na początku XXI wieku Europa nadal jest najbardziej podzielonym politycznie rejonem na naszym globie. Warto sobie przypomnieć ogromną Rosję w powszechnym odczuciu bardziej azjatycką niż europejską, wielkie Chiny, Indie czy Kazachstan, ale też Kanadę, Stany Zjednoczone lub Brazylię, aby zauważyć, że podział na liczne kraje, wielość i różnorodność są typowymi cechami Europy. Z tym wiąże się rozwinięta demokracja jako obowiązujący w Europie system społeczny i prawny oraz znaczna swoboda poszukiwań naukowych i artystycznych.

Dzięki różnorodności europejska cywilizacja wykazuje ogromną zmienność w czasie, wielość poglądów i nurtów intelektualnych niespotykaną niemal nigdzie poza tym obszarem. Można chyba zaryzykować postawienie tezy, że model greckiego polis luźno związanego ze swymi sąsiadami, ale razem z nimi tworzącego wspólną ekumenę uległ tylko poszerzeniu na całą zachodnią Eurazję. A może tę analogię należałoby posunąć aż do pięknej Europy porwanej przez Zeusa? Przecież ona reprezentowała cywilizację fenicką, która także ze swej natury była politycznie rozdrobniona na lokalne państewka. Politycznego zjednoczenia Fenicji dokonali dopiero zewnętrzni agresorzy, podobnie jak w przypadku Grecji zjednoczonej przez Macedończyków.

Z zagadnieniem ekumeny jako obszaru wypełnionego przez określoną kulturę wiąże się też pytanie o sposób definiowania granic owej ekumeny. Jak widzieliśmy dla starożytnych Greków był to po prostu obszar ich języka. Jednak ta pierwotna „Europa” ulega poszerzaniu. Już w VIII-VI wieku p.n.e. Grecy zakładają handlowe kolonie na brzegach Morza Czarnego; powstaje na przykład miasto Olbia w ujściu Dniepru i Tanais u ujścia Donu, rzek stanowiących bramę do wnętrza lądu na dalekim północnym wschodzie. Oczywiście, wraz z powstaniem owych centrów, naturalną była tendencja, aby uznać je za koniec ówczesnego cywilizowanego świata, a na rzekach ustalić granicę greckiej Europy. Na zachodzie podobne procesy dotyczą Sycylii i Italii jako terytorium kolonialnej ekspansji z macierzystej Grecji, chociaż w odniesieniu do Morza Śródziemnego określanie granic było dużo trudniejsze. Morze bowiem zawsze stanowiło naturalny szlak komunikacyjny bez wyraźnych granic, co przekładało się na względną wspólnotę kulturową większości ludów zamieszkujących jego brzegi.

Jednak prawdziwy pojęciowy przewrót przyniosły dopiero ogromne podboje Aleksandra na wschodzie i okres hellenistyczny. Macedończycy jako pierwsi obcy zostali uznani za godnych występowania w greckich igrzyskach olimpijskich, a od 323 roku p.n.e. lokalne igrzyska sportowe odbywają się nawet na azjatyckim wschodzie. W zachodniej Azji powstają państwa uważające się jeśli już nie za prawdziwych Greków, to przynajmniej za ich prawowitych spadkobierców i kontynuatorów. Wystarczy tu wymienić hellenistycznych władców Azji Mniejszej, Armenii i odległej Baktrii. Zresztą do pewnego stopnia mają chyba rację, skoro kultura grecka jest w tych krajach elementem dominującym. Ba, hellenizm okazał się na tyle silnym, że w rejonie Indusu potrafił nawet wytworzyć swoistą grecko-indyjską kulturę Gandhary. Była to najdalsza w tym czasie wschodnia forpoczta ekspandującej Europy. Tyle, że natrafiła ona na wysoko rozwiniętą cywilizację indyjską i ostatecznie nie zdołała jej przemóc ani zeuropeizować. Wręcz przeciwnie, to grecka Europa zatraciła sporo ze swej odrębności i wchłonęła elementy azjatyckie, co znajdzie potem wyraz w ekspansji wschodniej religijności w Europie i zwycięstwie chrześcijaństwa.

Następna fala jeszcze bardziej rozmywająca helleńską odrębność to rok 146 p.n.e., kiedy Rzym podbija Grecję, a Rzymian oficjalnie dopuszcza się do igrzysk jako honorowych „Greków” (!). Wskazuje to, że greckość przestała już być wyznacznikiem przynależności do tego starożytnego ludu, stając się raczej synonimem określonej kultury z charakterystycznymi cechami tylko częściowo wywodzącymi się od Greków. W okresie rzymskim chyba po raz pierwszy można mówić, że pojawiło się pojęcie „Europejczyka”. Rzymianie stali się nosicielami europejskości ponadnarodowej, i to oni w 9 roku naszej ery granice zachodniej ekumeny ustalają na Dunaju i Renie czyli tak daleko, jak nigdy jeszcze nie uczynili tego Grecy. Dunaj i Ren wyznaczały zatem granice Europy pojmowanej w kategoriach określonej kultury. Natomiast cesarska korona noszona przez władców Rzymu stała się znakiem politycznej jedności Europy.

Co ciekawe, po upadku Imperium Romanum „uznanymi” Europejczykami okazują się także niektórzy mniej lub bardziej zromanizowani Celtowie i Germanie, to znaczy dawni „barbarzyńcy” mieszkający w Galii i nad Renem, którzy jednak nauczyli się myśleć i żyć jak Rzymianie. W ciągu następnych kilkuset lat ideę Europy przejmują właśnie ci germańscy królowie, a potem cesarze Frankonii oraz ich bezpośredni niemieccy spadkobiercy, których cesarskiej korony pozbawi dopiero światowa wojna ponad tysiąc lat później. Z formalnego punktu widzenia ostatni cesarz Austro-Węgier był właściwie kontynuatorem Rzymu i zarazem depozytariuszem idei paneuropejskiej.

Warto przy tym zwrócić uwagę na interesujące przesunięcie punktu ciężkości z języka na ideologię. Przecież Rzymianie a potem Celtowie i Germanie nie mówili już po grecku, a przynajmniej nie na co dzień. Co prawda greka jeszcze przez wieki będzie wkładana do głów europejskiej młodzieży, lecz zatraciła swój dotychczasowy walor języka użytkowego. Za to cechą nowego Europejczyka jest organizacja społeczna odwołująca się do zasad indywidualizmu znajdujących swój wyraz przede wszystkim w postaci prawa rzymskiego (jeszcze w XVIII wieku austriacki cesarz Józef II a we Francji Napoleon, konstruując swoje kodeksy prawne, ciągle wzorują się na rzymskim duchu praworządności).

Niebagatelnym czynnikiem „europotwórczym” okazała się też religia chrześcijańska. Można chyba zaryzykować uogólnienie, że przez niemal dwa tysiąclecia pełniła ona rolę jednoznacznego testu na „europejskość”. Wschód i południe bardzo wcześnie zajęli muzułmanie, a skandynawska, bałtyjska i słowiańska północ były pierwotnie pogańskie. Kolejne oficjalne chrzty poszczególnych władców, a potem nawracanie ich poddanych w sposób oczywisty były postrzegane jako przyłączanie do Europy. Przecież dokładnie taki cel przyświecał Cyrylowi i Metodemu w Państwie Wielkomorawskim, Mieszkowi w Polsce czy Jagielle na Litwie. Chrześcijaństwo, jak wcześniej greka albo przynależność do Imperium Rzymskiego, oznaczało wyższą kulturę, alfabet, akceptację określonych standardów moralnych i politycznych oraz zrównanie, przynajmniej formalne, z władcami krajów romańskich i germańskich. Jednym słowem religia pozwalała wejść do elitarnego klubu Europejczyków.

Tak więc Europa okazuje się pojęciem definiowalnym przede wszystkim w kategoriach kulturowych. Dowodem słuszności tego sposobu myślenia niech będzie choćby przykład Andaluzji. Jest to arabska nazwa Hiszpanii podbitej przez muzułmanów w roku 711. Przez następnych siedemset lat Andaluzja podlegała kulturze mauretańskiej, w większości nawróciła się na islam i praktykowała typową dla krajów muzułmańskich tolerancję wobec Żydów oraz chrześcijan. Czy w dziesiątym albo dwunastym stuleciu uznano by Andaluzję za część prawdziwej Europy? Bardzo wątpliwe; wtedy jeżdżono tam po nauki, lub uciekano z Europy przed prześladowaniami religijnymi, zawsze jednak ze świadomością wyprawy do obcego świata. Bo też był to świat obcy: niechrześcijański i nieeuropejski. Dopiero podbój Półwyspu Iberyjskiego przez Hiszpanów zakończony w roku 1492, wypędzenie muzułmanów i następująca potem chrystianizacja tego obszaru oznaczały włączenie do Europy. Cieśnina Gibraltarska stała się wyraźną granicą między Europą i Afryką.

Inaczej sprawa przedstawia się na wschodzie, gdzie brakuje naturalnych i jednoznacznych granic w postaci morza. Oczywiście rozmaici badacze (w tym także geografowie) wyznaczali najróżniejsze linie w ich rozumieniu odgraniczające Europę i Azję, ale nigdy nie zadowoliły one wszystkich ze względu na ich oczywistą umowność. Wystarczy przypomnieć, że dla Bizantyjczyków granicą wydawał się Dunaj, co przypominało poglądy rzymskie. Tymczasem Moskwa konsekwentnie uważająca się za część Europy w XVI wieku podbija chanaty Kazański i Astrachański, dotychczas ewidentnie „azjatyckie” ze względu na ich tureckich oraz mongolskich władców i mieszkańców w większości wyznających islam. Czy zatem Europa wtedy urosła, czy tylko Moskwa zajęła ziemie nieeuropejskie? Opinia polskiego uczonego Mateusza Miechowity jest w tej kwestii dość kategoryczna; w roku 1518 uznał on, że granica biegnie wzdłuż Donu, a więc Moskwa ze swoimi podbojami wykroczyła poza Europę i zajęła część „Sarmacji azjatyckiej”. To wychodzenie na zewnątrz zaznaczy się jeszcze wyraźniej w roku 1581, kiedy Jermak zaczyna podbój niewątpliwie azjatyckiej Syberii. Dopiero w latach 1775-1800 niemieccy uczeni Pallas i Strahlenberg ustalają, że wschodnią granicę ekumeny europejskiej należy umieścić na górach Ural, rzekach Wołdze i Donie oraz na Kaukazie. Z czasem tę granicę znowu przesunięto na wschód aż do rzeki Ural na terenie Kazachstanu. Oznacza to, że część Kazachstanu leży w Europie. Co więcej, Armenia i Gruzja, choć znajdują się za Kaukazem, także uważają się za część Europy, ponieważ są chrześcijańskie i pragną odróżniać się od muzułmańskich sąsiadów.

Zastanawiając się nad wschodnią granicą Europy badacze natrafiają jeszcze na zagadnienie samorządów: co najmniej od XIII wieku europejskie miasta cieszyły się daleko posuniętą autonomią w stosunku do władzy państwowej. Dzięki temu miasta stały się siłą napędową europejskiej ekonomii i w konsekwencji kultury. Natomiast zewnętrznym wyznacznikiem europejskości miasta stał się ratusz jako siedziba miejskiego samorządu. Tam, gdzie nie powstawały ratusze, trudno mówić o Europie. Z tego punktu widzenia Rosja nie może być zaliczona do właściwej Europy, ponieważ rosyjskie miasta były własnością bojarów i carów, a więc nie miały ratusza. Rosja nigdy nie poznała też demokracji, a większość Rosjan nie rozumie i nie pragnie demokracji nawet po obaleniu komunizmu.

W tym kontekście nie dziwi fakt, że w amerykańskich podręcznikach geografii Europa sensu stricte kończy się na wschodniej granicy Rumunii, Polski, krajów bałtyckich i Finlandii. Natomiast Rosja jest tam omawiana jako odrębny region rozciągający się aż do Kamczatki, kulturowo bliski Europie, lecz jednak znacząco odmienny. Czy nie jest to początek „europeizacji” Syberii? Być może za kilkadziesiąt lat, kiedy nastąpi europeizacja Rosji będziemy mówić o Europie sięgającej do wschodniej Syberii, mimo że dziś wygląda to śmiesznie. Ale czy starożytny Rzymianin nie patrzyłby tak samo na kogoś przewidującego, że ziemie nad Wisłą albo Skandynawia staną się kiedyś integralną częścią Europy?

Wniosek nasuwa się przynajmniej jeden i jest chyba dość oczywisty: Europa z pewnością nie jest kontynentem w sensie geograficznym, ale jest pojęciem kulturowym. Stąd historyczne zmiany jej obszaru i ekspansja na wschód w miarę postępów militarnych oraz sukcesów na polu narzucania własnej wizji świata.

Prób zjednoczenia zachodniej ekumeny było co najmniej kilka. Pierwszymi skutecznymi jednoczycielami tego obszaru byli Rzymianie. Krwawe, wieloletnie walki wyznaczały wtedy linię między rzymską Europą i światem barbarzyńców reprezentujących Celtów, Germanów i Słowian. Granica wydawała się nie do przekroczenia.

Jednak romanizacja barbarzyńców i chrześcijaństwo jako czynniki ujednolicające kulturę doprowadziły do narodzin pomysłu na nowe zjednoczenie Europy, tym razem pod berłem Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Już w samym określeniu tego nowego tworu widać połączenie kultury śródziemnomorskiej i północnoeuropejskiej. To właśnie cesarz owego, dopiero planowanego, superpaństwa ogólnoeuropejskiego odwiedził Polskę w roku 1000, aby i Słowian włączyć w wielkie dzieło jednoczenia. Wiemy, jak to się skończyło, lecz sama paneuropejska idea nie umarła. Będą ją potem kontynuować rzymscy papieże pragnący Europy rządzonej teokratycznie, potem, choć w bardzo ograniczonym wymiarze, cesarze habsburscy i wreszcie ruchy masońskie niedwuznacznie nawołujące do budowania ponadpaństwowej federacji dla dobra wszystkich Europejczyków. Kolejną, tym razem bardziej realną, próbą jest dzieło Napoleona, który militarnie niemal zjednoczył jądro zachodniej ekumeny, ale na krótko. Mamy wreszcie obłędne pomysły w historii najnowszej z rosyjskimi rewolucjonistami pragnącymi komunistycznych Stanów Zjednoczonych Europy i z Hitlerem widzącym zachodnią ekumenę jako germańskie państwo rasowo czystych aryjskich Übermenschów. Oczywiście w oczach komunistów i nazistów ich przeciwnicy to „lokaje burżuazji” lub „podludzie”. Analogia ze starożytnymi Hellenami, którzy gardzili barbarzyńcami jest aż nazbyt wyraźna.

W tym kontekście ostatnia, „demokratyczna” próba zbudowania Unii Europejskiej podjęta w drugiej połowie XX wieku zdaje się nabierać zupełnie innego wymiaru. Jawi się już nie tylko jako szlachetne dążenie do wymarzonego ziemskiego raju, ale wpisuje się w poprzednie wysiłki unifikacyjne. Tamte skończyły się niepowodzeniem, a bywało też, że owocowały straszliwymi cierpieniami ludzi, wojnami i zbrodniami. Zostały jednak oparte na przemocy lub przynajmniej przewadze jednych nad drugimi, podporządkowaniu mniejszych krajów i narzucaniu określonych standardów, co oczywiście wywoływało opór ludności. Natomiast Unia Europejska odwołuje się do równości, poszanowania narodowej kultury i tradycji oraz do wspólnego interesu gospodarczego. Stan technologii na przełomie XX i XXI wieku wymaga współpracy coraz większej liczby ludzi i krajów a nie ich podbijania, co może okazać się najlepszym antidotum na szaleńców marzących o uszczęśliwianiu Europy na siłę. Wiadomo już, że bardziej opłaca się tworzyć dobrowolną federację, a nie imperium.

Jednakże nikt nie wie naprawdę, do czego dojdziemy łącząc się w jeden organizm gospodarczy i polityczny. Czy zjednoczona Europa nie poczuje się znowu szczytem cywilizacji, jak to było w XVII-XIX wieku, a reszty świata nie potraktuje jak barbarzyńców? Dopóki Europa jest jeszcze w miarę podzielona, jej poszczególne elementy mogą działać samodzielnie, a przez to całość nabiera elastyczności. Powstanie sztywnego bloku automatycznie ograniczyłoby możliwości zróżnicowanego reagowania różnych krajów. Nie tak wyglądała Fenicja pięknej Europy porwanej na Kretę i nie tak była zorganizowana starożytna Grecja. Nawet Rzym był zróżnicowany wewnętrznie, choć akurat w tym przypadku zjednoczenie zaszło najdalej. Za to średniowieczna i późniejsza Europa zawsze pozostawała konglomeratem wzajemnie powiązanych, lecz niezależnych ośrodków. To było jej siłą, tworząc ciągłą konkurencję i sprzyjając fermentowi intelektualnemu. Niedookreśloność samej Europy, rozmycie jej zasięgu (trudno tu mówić o granicach) i płynne przechodzenie w obszary zewnętrzne, nazwijmy je „barbarzyńskimi”, zawsze stanowiły ogromny potencjał rozwojowy Europejczyków. Powstaje jednak pytanie, czy w XXI wieku taka Europa sprosta konkurencji autorytarnych Chin, czy powstrzyma agresywną Rosję marzącą o odbudowie imperium i czy zdoła wypracować płaszczyznę porozumienia z ideowo bliską Ameryką Północną.

Literatura

N. Davies, Europe. A History. Oxford 1996.

K. Modzelewski, Barbarzyńska Europa. Warszawa 2011.