Autorytety w nauce, Hegel, Tołstoj, Lavoisier, cywilizacje pozaziemskie, UFO, Roswell
I w. p.n.e. - Lukrecjusz twierdzi, że w kosmosie istnieje wiele cywilizacji;
XVI w. - Giordano Bruno głosi wielość zamieszkanych światów;
1897 r. - Wells pisze „Wojnę światów”;
od 1947 r. - początek fascynacji UFO po obserwacjach rzekomych pojazdów z kosmosu nad
Ameryką i po incydencie w Roswell;
1959 r. - Giuseppe Cocconi i Philip Morrison proponują wykorzystanie fal radiowych do
wykrywania obcych cywilizacji w kosmosie;
od 1968 r. - Däniken lansuje tezę o ingerencji kosmitów w dzieje Ziemi i człowieka.
Swego czasu telewizja polska wyemitowała wywiad z pewnym szeroko znanym pisarzem i wszechstronnym erudytą. Rozmowa przebiegała w sposób wielce konwencjonalny, nie przynosząc żadnych widowiskowych spięć, obrazoburczych idei, ani też nie zachwycając intelektualnymi fajerwerkami. Ot, jeszcze jeden program z „gadającymi głowami”. Nic w nim nie zwracało specjalnie uwagi, dopóki nie padło pytanie o UFO. Pisarz zareagował uśmiechem politowania, a odpowiedź, jakiej udzielił, miała mniej więcej ten sens, że wśród ludzi inteligentnych o niektórych głupstwach rozmawiać po prostu nie wypada. Pani redaktor skwitowała to uśmiechem, który miał chyba oznaczać, że oczywiście rozumie, a zatem ona też należy do owej uśmiechającej się z wyższością elity. Potem usłyszeliśmy jeszcze rewelację, że żadnych cywilizacji w kosmosie na pewno nie ma, a my jesteśmy jedynymi myślącymi istotami, bo tak powiedział Autorytet. A zatem problem został rozwiązany. Potem wywiad potoczył się już bez przeszkód aż ku szczęśliwemu zakończeniu. A mnie pozostał jakby nieprzyjemny posmak.
Nie dlatego, że jestem zwolennikiem tezy, jakoby małe zielone ufoludki chmarami przybywały na naszą ukochaną planetę w swoich fruwających spodkach czy jakichkolwiek innych elementach zastawy stołowej. Nie mam żadnych oporów, aby usłyszeć rzeczowe argumenty przeciw kosmitom lub na rzecz ich istnienia. Niedopuszczalne jest jednak, jak mi się wydaje, arbitralne stwierdzenie, że tak jest, bo ja tak mówię, a wszyscy wątpiący w moje słowo co najwyżej mogą być uznani za niezbyt rozgarniętych. Historia ludzkiej myśli zna sporo takich nieomylnych autorytetów i zawsze kończyło się to ośmieszeniem nieomylnych. Przypomnijmy choćby anegdotyczny już przypadek Hegla, który przekonany o swojej wielkości miał ponoć powiedzieć, że skoro fakty nie zgadzają się z jego filozoficzną koncepcją, tym gorzej dla faktów.
A wchodząc na teren bardziej konkretny warto przytoczyć casus Lwa Tołstoja, wielkiego pisarza powszechnie uważanego za mędrca, wręcz wyrocznię, który autorytatywnie wypowiadał się na rozmaite tematy. Otóż Tołstoj miał nieszczęście powiedzieć, że nigdy nie poznamy składu chemicznego gwiazd. Niejako na pocieszenie dodał, że człowiek, jako istota z natury przywiązana do swojej planety, i tak nigdy nie opuści Ziemi, a więc wiedza o kosmosie nie jest mu do niczego potrzebna. I kropka.
Nonszalancja mędrca z Łysej Polany wyszła na jaw już niewiele lat później, kiedy Niemcy Kirchhoff i Bunsen opracowali metodę spektroskopii i wykazali, że analiza widma światła rozszczepionego na poszczególne kolory pozwala łatwo rozróżniać pierwiastki emitujące to światło. I oto w latach 1854-1859 zaczyna się systematyczna analiza widmowa światła gwiazd, a naukowcy poznają w ten sposób ich skład pierwiastkowy.
Na zaprzeczenie drugiemu twierdzeniu Tołstoja wypadło czekać nieco dłużej, ale dziś wiemy już doskonale, że było równie fałszywe: człowiek oderwał się od Ziemi, osiągnął orbitę swojej planety, potem Księżyc i zdołał wysłać sondy kosmiczne na Marsa oraz w okolice innych planet. Wkrótce potem jedna z sond opuściła Układ Słoneczny. Nic nie wskazuje, że w przyszłości nie będziemy mogli zbliżyć się do gwiazd, chociaż Tołstoj wykluczał taką ewentualność
Aby uniknąć oskarżenia o tendencyjne wydobycie i przerysowanie „potknięcia” jednego z autorytetów, przypomnijmy jeszcze sławną, czy raczej niesławną, opinię o meteorytach wygłoszoną tym razem przez wybitnego uczonego, jakim niewątpliwie był Lavoisier. Rzecz zdarzyła się w roku 1772. Znany myśliciel, jako członek Akademii Francuskiej, otrzymał do zanalizowania kamień z Luce. Wieśniacy upierali się, że ów kamień spadł z nieba, czym zresztą potwierdzali dość rozpowszechniony wśród ludu zabobon o spadających kamieniach. Ówcześni intelektualiści „wiedzieli” jednak, że wbrew ludowym zabobonom żadne kamienie nie mogą pochodzić z nieba, a te, które znajdowano gorące i nadtopione w miejscach domniemanych lądowań, zostały jedynie trafione piorunem. Zgodnie z ówczesną wiedzą takie obiekty z całą pewnością powinny być uznawane za ziemskie.
Lavoisier, jako wybitny umysł i naukowy autorytet swoich czasów, tak właśnie ocenił rzeczony kamień i sprawę, jak mu się zdawało, ostatecznie rozstrzygnął. Tyle tylko, że kamień z Luce naprawdę był meteorytem i to zabobonny, niewykształcony lud miał rację, a nie ludzie z cenzusem naukowym. Okazało się, że kamienie mogą jednak spadać z nieba. Na dodatek zdarza się to dosyć często. To zresztą wcale nie jest takie ważne. Przecież każdy, bez względu na posiadaną wiedzę i pozycję społeczną, może się mylić. Niechże jednak dopuszcza możliwość własnej pomyłki i nie przyjmuje postawy wszechwiedzącego, który z góry autorytatywnie wyklucza możliwość popełnienia błędu.
Cały problem tkwi w naszej tendencji do kreowania autorytetów z etykietą nieomylności, które okazują się bardzo skutecznym hamulcem na drodze poznania. Powinniśmy zawsze o tym pamiętać i wystrzegać się wiary w autorytety, jeżeli nie chcemy popaść w śmieszność. We wspominanym telewizyjnym wywiadzie mogliśmy obejrzeć taki właśnie popis intelektualnego autorytaryzmu czerpiącego pewność siebie przede wszystkim z własnej wielkości. Naprawdę bowiem nikt ze współczesnych uczonych jeszcze nie jest w stanie ani zaprzeczyć istnieniu zjawisk zwanych UFO, ani też potwierdzić ich jako wytworu obcych cywilizacji. Każda opinia na ten temat powinna być raczej wygłaszana z ostrożnym i skromnym zastrzeżeniem w rodzaju „ja tak uważam” lub też „prawdopodobnie”. Wtedy wszystko byłoby w porządku. Zwłaszcza, że ludzie znają sporo faktów przemawiających za istnieniem UFO.
Po pierwsze niezidentyfikowane obiekty latające (jak również te unoszące się w wodzie) są podobno obserwowane co najmniej od kilku tysięcy lat. „Ufolodzy” z zapałem tropią domniemane ślady takich dawnych spotkań w postaci opisów literackich, obrazów a nawet naskalnych prehistorycznych malowideł. Oczywiście chętnie odrzucamy dziś te „dowody” nawet ich nie analizując, ponieważ wierność starego wizerunku i stosowany przy opisie archaiczny język zawsze pozostawiają wiele do życzenia pod względem logiki i precyzji wypowiedzi, więc mogą być rozmaicie rozumiane. Najczęściej zwyczajnie nie pojmujemy intencji ich twórców, albo dostrzegamy przede wszystkim znaczenie symboliczne z czytelnymi odniesieniami do religii lub magii (prawdopodobnie jak najbardziej słusznie). Ostatecznie zawsze możemy uciec się do przypuszczenia, że dany człowiek doznał omamu, lub mu się wydawało, zwłaszcza jeśli pragnął lub spodziewał się coś zobaczyć. Taką interpretację podpowiada rozsądek. Trochę trudniej jednak zaprzeczać zbiorowym spotkaniom, kiedy, jak utrzymują kronikarze, setki ludzi jednocześnie widziało nad miastami „eskadry czarownic” lub „watahy diabłów i demonów”. Czy w takim wypadku wystarcza termin „zbiorowa halucynacja”?
Warto także zwrócić uwagę, że pojęcia używane do opisu zawsze odpowiadają konwencji swojej epoki i dlatego nie powinniśmy dyskredytować tamtych przekazów tylko ze względu na rzekomo widziane istoty nadnaturalne. Dziś te same „czarownice” byłyby prawdopodobnie „latającymi talerzami”, co przecież wcale nie brzmi poważniej. Istotnym wydaje się coś zupełnie innego. Otóż wiele wskazuje, że spotkania czy raczej obserwacje nieznanych obiektów zdarzały się i dawniej, i dziś. Oczywiście nie potrafimy zweryfikować historycznych przekazów, ani też nie możemy niczego powiedzieć o częstotliwości takich fenomenów w przeszłości, a to ze względu na brak ścisłych i wiarygodnych danych. Mimo to trudno arbitralnie uznać je wszystkie za niebyłe. Może więc lepiej zaklasyfikować te informacje do kategorii „niepewnych i nieweryfikowalnych”?
Obecnie dysponujemy o wiele doskonalszymi metodami rejestracji takich fenomenów i ich analizy. Wszyscy bez większych problemów zgodzimy się na halucynacje, zbiorowe omamy wywołane choćby silnymi przeżyciami religijnymi, szczególne układy chmur albo inne, zgoła banalne, zjawiska, które doskonale tłumaczą i naszych przodków, i nas samych żyjących w dobie rozwiniętej techniki. Co jednak zrobić z fotografiami i filmami? Nawet po wykluczeniu tych indywidualnych zdjęć wykonanych przez samotnych obserwatorów, a przez to podejrzewanych o mistyfikację, mamy przecież fotografie robione w tłumie świadków, którzy widzieli to samo. Czy aparaty i kamery też miewają omamy, zbiorowe halucynacje, albo ulegają sugestii religijnej? Bez wątpienia większość z tych obrazów można interpretować w ramach naszej obecnej wiedzy, choćby jako balony meteorologiczne, ale z pewnością nie wszystkie. Nie mamy więc prawa jednoznacznie im zaprzeczać, lub udawać, że nic się nie zdarzyło. Po prostu trzeba przyznać się do niewiedzy i czekać na rozwiązanie zagadki, niekoniecznie odwołując się do cywilizacji pozaziemskich. Prawdopodobnie bowiem naturalne zjawiska wystarczą do wyjaśnienia większości tych fenomenów.
Zagorzali przeciwnicy UFO zapominają o jeszcze jednym fakcie. Zjawisko, czy to się nam podoba czy nie, jest chyba dość powszechne, co samo w sobie czyni je problemem wartym rozpatrzenia. Trochę to przypomina znaną wypowiedź Kanta na temat duchów. Zauważył on, że każde pojedyncze spotkanie domniemanego gościa z zaświatów można zdyskredytować, albo nawet wyjaśnić w kategoriach naukowego pozytywizmu, ale ich powszechność i częstość skłaniają go do uznania ich prawdziwości en bloc.
I taki był chyba sposób rozumowania amerykańskich specjalistów i ludzi zajmujących się bezpieczeństwem Stanów Zjednoczonych, skoro w latach 1956-1969 lotnictwo wojskowe tego kraju realizowało wyjątkowo szeroko zakrojony tajny program Blue Book. Przewidywał on zbieranie i klasyfikowanie wszelkich danych o UFO. Czy mamy przez to rozumieć, że wojsko goniło za ułudą albo baśnią? Przypomnijmy, że za początek nowożytnej fascynacji UFO uznaje się zazwyczaj rok 1947, kiedy amerykański pilot K. Arnold obserwował rzekomo dziewięć pojazdów nad Ameryką Północną. Późniejsze badania wykazały, że w miejscach wskazanych przez Arnolda nie mógł lecieć jakikolwiek pojazd, a rzekome UFO to prawdopodobnie refleksy światła na szybie w kabinie samolotu Arnolda. Jednak już kilka lat później rząd USA uruchamia specjalny program badawczy Sign, potem Grudge i wspominany Blue Book, a doktor J. A. Hynek stworzy klasyfikację zarejestrowanych obiektów (w roku 1990 ulepszoną wersję tej klasyfikacji UFO opracuje J. Vallee). Podobne utajnione programy pojawiają się także w armiach Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji i innych państw, a w roku 1978 nawet w Związku Radzieckim oficjalnie odżegnującym się od „burżuazyjnej zachodniej nauki przesiąkniętej idealizmem”. Albo więc wojskowi największych światowych potęg dali się zwieść bajkom o żelaznym wilku (czego nie można przecież wykluczyć), albo istnieją realne podstawy całego tego zamieszania. Co więcej, amerykańskie czynniki oficjalne były nastawione bardzo sceptycznie i jednoznacznie żądały, aby finansowane przez nich programy zdyskredytowały UFO jako zjawisko obiektywne czy też pochodzące z kosmosu. A mimo to próba zbagatelizowania problemu powiodła się tylko częściowo. Udowodniono, że zjawiska zwane UFO istnieją, chociaż w przytłaczającej większości poddają się racjonalnemu wyjaśnieniu i sensownej interpretacji w ramach dotychczasowej wiedzy, a zaledwie kilka procent pozostaje niewyjaśnionych. Nie ma też żadnych dających się zweryfikować dowodów na to, że UFO powinniśmy uznać za produkt pozaziemskiej inteligencji.
Realność zjawiska UFO czy to ziemskiego czy kosmicznego pochodzenia pośrednio potwierdza jeszcze tajna instrukcja dla amerykańskich lotników wojskowych (ujawniona w roku 1990), która nakazywała rejestrować i opisywać wszelkie spotkania z obcymi pojazdami, zwłaszcza radzieckimi, i dokładnie rozróżniała okręty, rakiety, samoloty oraz... UFO. To wszystko oznacza, że zdawano sobie sprawę z odmienności tych czterech kategorii i nie mylono ich. Tak więc w kontekście tych wszystkich faktów chyba już nie powinno dziwić założenie centralnego archiwum spotkań z niezidentyfikowanymi obiektami pod nazwą UFO-CAT w Chicago w roku 1994. Wiemy, że przytłaczającą większość tych fenomenów można wyjaśnić bez uciekania się do kosmitów, lecz to nie znaczy, że jesteśmy jedynymi istotami w kosmosie zdolnymi do stworzenia cywilizacji. To znaczy jedynie, że dotychczas nie potrafiliśmy ich wykryć.
Oczywiście „ufolodzy” z upodobaniem przytaczają relacje ze sławnego Roswell w Nowym Meksyku, gdzie 4 lipca 1947 roku spadł rzekomo obcy pojazd, a po latach twierdzono nawet, że znaleziono ciała kosmitów, którzy mieli jakoby zginąć w katastrofie. Według plotek wszystkie fragmenty rozrzucone na ziemi w Roswell zabrało wojsko, a całe zdarzenie utajniono, rzekomo wmawiając ludziom, że był to upadek zwyczajnego balonu meteorologicznego albo samolotu. Nikt więc nie dysponuje jakimkolwiek wyraźnym dowodem, że istotnie chodziło o kosmitów.
Podobne wydarzenia miały miejsce w kilku punktach naszej planety i wszędzie pozostały zaledwie opowieści nielicznych świadków. Z jakichś powodów rządy i armie różnych państw miały jakoby ukrywać lądowania kosmitów. Powstaje jednak pytanie, w jakim celu miałyby to robić?
Krótko mówiąc możemy tylko gubić się w domysłach i dziwić, dlaczego wojsko miało tak skrupulatnie zebrać i ukryć szczątki zwykłego balonu? A może jednak wszystkie te wydarzenia, łącznie z interwencją armii, są po prostu zmyślone? Przecież niegdyś też „wszyscy wiedzieli”, że czarownice spotykają się na sabatach i sporo kobiet poszło za to na stos, chociaż przez kilkaset lat nikt takiego sabatu nie widział na własne oczy. Nawet w inkwizycyjnych dokumentach nie ma zapisu, że ktokolwiek oglądał sabat. Może my zachowujemy się podobnie w odniesieniu do UFO i chcemy wierzyć, że te obiekty pochodzą spoza Ziemi, na co przecież nie ma realnych dowodów?
Warto na przykład przyjrzeć się szczegółom incydentu w Roswell. Otóż wojsko uparcie twierdziło, że chodzi o resztki balonu meteorologicznego, chociaż świadkowie od początku wskazywali, że ten balon musiał być dość dziwny a przynajmniej nietypowy. Sprzeczność między opiniami świadków oraz oficjalnym oświadczeniem armii miała dowodzić, że władze ukrywają szczątki pozaziemskiego pojazdu. Dziś jednak wiadomo, że wojsko ukrywało w ten sposób katastrofę nietypowego balonu używanego do monitorowania atmosfery, aby wykryć radzieckie próby jądrowe. Był to tajny program wywiadowczy i dlatego nie można było ujawnić go wobec opinii publicznej. Nikt też początkowo nie mówił o latającym spodku ani o zwłokach pilotów. Informacje o rzekomych szczątkach kosmitów pojawią się wiele lat później, co nie czyni ich wiarygodnymi. W każdym razie ani Roswell, ani inne domniemane miejsca lądowania obcych nie mogą na razie być argumentem w jakiejkolwiek poważnej dyskusji, pozostając wciąż w obszarze literatury fantastycznej lub dziennikarskich kaczek.
Tu jednak zaczyna się inny, co najmniej tak samo ciekawy problem. Chodzi o możliwość istnienia kosmitów w ogóle, niekoniecznie tych, którzy mają do nas ponoć docierać, albo rzekomo giną w Roswell. Już Giordano Bruno był przekonany, że wszechświat nie wydał tylko jednego człowieka i głosił wielość zamieszkanych światów (za co w końcu zapłacił życiem). Lukrecjusz, Daniel Defoe, Cyrano de Bergerac, myśliciele oświeceniowi... wszyscy oni twierdzili, że kosmos jest zamieszkany przez rozmaite istoty rozumne. Charakterystyczne jest przy tym, że dawni zwolennicy wielości zamieszkanych światów nie odwoływali się do zjawiska UFO. Można to wyjaśniać na kilka sposobów. Albo UFO wtedy jeszcze nie występowało, czemu jednak zdają się przeczyć legendarne opisy latających bóstw i czarowników, albo nikt nie przypuszczał, że obserwowane obiekty można wiązać z innymi cywilizacjami. Pewną rolę odegrał tu zapewne stopień technologicznego zaawansowania ludzkości w minionych epokach; skoro ówczesny człowiek nie potrafił opuścić Ziemi, trudno było wyobrazić sobie, że inne istoty mogły odbywać podróże w przestrzeni kosmicznej. Z czasem doszła jeszcze jedna przyczyna - wykształceni, „oświeceni” intelektualiści odrzucali opowieści prostego ludu o latających demonach albo diabłach jako przeraźliwy przesąd. Przecież poważni ludzie dbający o swój wizerunek nie powinni zajmować się przesądami (czego przykładem był choćby przedstawiany już stosunek nauki do ludowych opowieści o meteorytach jako kamieniach spadających z nieba).
A jednak niektórzy z tych „poważnych uczonych” opisywali wszechświat z wieloma cywilizacjami. Dlaczego? Odpowiedź jest nie tylko względnie prosta, ale też ciągle aktualna: oni wszyscy byli przekonani, że ogromny wszechświat nie mógł wydać zaledwie jednej istoty rozumnej. To wynika z rachunku prawdopodobieństwa czyli z niewyobrażalnej liczby istniejących gwiazd i planet oraz liczby związków chemicznych i ich kombinacji. Twierdzenie, że życie a potem cywilizacja powstały tylko raz wydaje się absurdem. Owszem, na początku XXI wieku nie mamy ani jednego potwierdzonego kontaktu z „obcymi”, ani jednego śladu działalności „obcych”, a naukowy program poszukiwawczy zwany SETI nie przyniósł sukcesu, lecz to nie jest dowód, że ich tam nie ma. Być może poszukiwaliśmy nie w tych rejonach, gdzie trzeba, może nie tym rodzajem fal, albo nie potrafimy z elektromagnetycznego szumu kosmosu wyłowić znaczących fragmentów promieniowania, niosących treść? Na razie odnotowaliśmy porażkę, ale to nie wyklucza istnienia kosmitów.
Na przykład przez wiele lat szukaliśmy pozasłonecznych układów planetarnych, ponieważ astrofizyka, zdrowy rozsądek i rachunek prawdopodobieństwa wskazywały na teoretycznie dużą częstotliwość występowania planet. Mimo to przez kilka dziesiątków lat nikt nie potwierdził tych przypuszczeń. Pojawiały się nawet głosy o rzekomej wyjątkowości Słońca skwapliwie podchwytywane przez tradycjonalistów znowu pragnących widzieć w człowieku „szczyt stworzenia” i „wybrańca Boga”.
Dopiero w roku 1992 Aleksander Wolszczan i Dale A. Frail zarejestrowali okresowe zmiany pulsara PSR B1257+12, które dały się wyjaśnić przy założeniu, że wokół niego krąży niewidoczna planeta. Od tej chwili rozwiązał się prawdziwy worek z planetami i każdego roku odkrywano ich coraz więcej. Około roku 2010 człowiek znał już kilkaset planet poza Układem Słonecznym. Żaden mędrzec nie potrafił tego wcześniej przewidzieć. A czy choćby największy autorytet i erudyta jest dziś w stanie przepowiedzieć, że za rok lub dwa nie odkryjemy naszych kosmicznych „braci w rozumie”?
Dla ludzkości sprawa kosmicznych cywilizacji jest bardzo istotna, bo ich obecność we wszechświecie bądź brak implikują diametralnie odmienne interpretacje naszego własnego istnienia. Zakładając, że jesteśmy jedyni, uznajemy się za coś absolutnie wyjątkowego. Bylibyśmy więc pupilami wszechświata, którzy, zgodnie z tezami wielu religii albo z zasadą antropiczną, stanowią punkt szczytowy ewolucji. Niestety dotychczas nie potwierdziła tego żadna nauka szczegółowa, a rozwój wiedzy zawsze i nieodmiennie prowadził do odkrywania kolejnych powiązań człowieka ze światem zewnętrznym i pokazywał nas jako coś normalnego, naturalny składnik większej rzeczywistości.
Inna możliwość to przyjęcie, że jesteśmy odstępstwem od „normalności”. W tej koncepcji materia wszechświata rozwija się w sposób zrównoważony, ale doszło do jej lokalnego „zrakowacenia”, zwyrodnienia w postaci życia i rozumu. Ziemia byłaby miejscem wyjątkowego odchylenia od kosmicznej normy, zakłócenia uniwersalnej równowagi. Zatem życie nie może być zjawiskiem pospolitym. Myśl wydaje się interesująca, lecz trudna do udowodnienia, skoro te same prawa przyrody obowiązują w „normalnym” świecie i w naszej rzekomo „nienormalnej” ludzkiej egzystencji. A poza tym pojawia się problem, jak wyznaczyć hipotetyczną „normę” w rozwoju materii?
Alternatywą jest przyjęcie starożytnego poglądu, że wszechświat wytworzył wiele, może nawet miliardy, rodzajów życia i rozumu. To stawia nas w jednym z nimi szeregu i pozbawia poczucia wyjątkowości. Ewentualna wielość istot rozumnych dałaby nam pewność, że jako ludzkość nie jesteśmy zwyrodnieniem materii, lecz naturalną konsekwencją ewolucji wszechświata. Skłania też ewentualnie do badań porównawczych, co tym bardziej poszerzy wiedzę o nas samych. Dlatego warto poszukiwać innych, chociaż na razie ciągle hipotetycznych, cywilizacji. Jak dotąd nie mamy racjonalnych podstaw, aby kategorycznie zaprzeczać ich istnieniu.
Literatura
G. Bourdais, UFO. 50 tajemniczych lat. Warszawa 1999.
J. Dorschner, Sind wir allein im Weltall? Leipzig, 1974.
P.R. Hill, Unconventional Flying Objects: A Scientific Analysis. Hampton Roads
Publishing, 1995.
J.A. Hynek, The UFO Experience: A Scientific Inquiry. Da Capo Press 1998.
H. Lammer, O. Sidla, UFO – bliskie spotkania. Warszawa 1999.
S. Lem, Summa technologiae. Kraków 1964.
N. Pope, Open Skies, Closed Minds. London 1996.
H. Reeves, Cierpliwość niebios. Zarys ewolucji kosmicznej. Warszawa 1991.
R. Stone, UFO. Fantazja czy rzeczywistość? Katowice 1999.