Ikonologia Cesarego Ripy, pojęcie piękna i jego biologiczne podstawy
** **Niewiasta, której głowa ma być ukryta w chmurach, a reszta ciała - słabo widzialna wskutek spowijającego je blasku. Z owej jasności wysuwa się ręka dzierżąca lilię; w drugiej ma trzymać kulę i cyrkiel. Piękno maluje się z głową w chmurach, bo chyba o niczym innym nie jest tak trudno mówić w języku śmiertelników i chyba nic innego nie jest tak trudno poznawać ludzkim rozumem jak piękno, w rzeczach stworzonych będące wszak - mówiąc przenośnie - jedynie odblaskiem wspaniałości, jaką jaśnieje oblicze Boga. Tak to ujmują platonicy, ile, że pierwotne Piękno jest z Nim tożsame.
Tak tedy należy malować je właśnie w ten sposób: dłoń unosząca Lilię ma wyobrażać piękno zarysów i barw ciała kobiecego, w którym, jak się zdaje, umieszczona została znaczna część owej skromnej miary piękna, jaka jest nam dana na ziemi. W drugiej dłoni ma trzymać kulę i cyrkiel na znak, że wszelkie piękno polega na miarach i proporcjach stosownych do czasu i miejsca.
Tak o pięknie pisał Cesare Ripa w swojej „Ikonologii” wydanej w roku 1593 w Rzymie. Dzieło jest zdumiewające - oto skrupulatny bibliotekarz i miłośnik ksiąg postanowił zebrać znane w jego czasach plastyczne metafory rozmaitych, zwykle abstrakcyjnych, pojęć. Był to rodzaj słownika-albumu dla artystów opatrzonego krótkimi opisami wyjaśniającymi sens pokazywanych metafor. Pisząc o pięknie Ripa powiedział rzeczy z pozoru oczywiste, ponieważ stwierdzenie, że pięknem są właściwe proporcje odbijające jakieś wieczne prawidła, zdaje się być nie tylko uniwersalne, ale też niepodważalne. Zastanówmy się jednak, czy rzeczywiście jest tak, jak to sobie nasz renesansowy autor wyobrażał? A może to tylko złudzenie poparte ogólnie zaakceptowaną konwencją? Wstępnie przyjmiemy jego punkt widzenia, aby podjąć próbę dalszej analizy.
Przede wszystkim, jeśli zakładamy ponadczasowość piękna, musimy zgodzić się, że w każdej epoce i w każdej kulturze jego ideał powinien być mniej więcej taki sam. Oczywiście należy uwzględnić lokalne mody i tradycje mniej lub bardziej modyfikujące kanon (stąd to mniej więcej), ale jego zasadnicze jądro, jako element ogólnoludzki i ponadczasowy, musi pozostać stałe.
Po drugie chyba nieprzypadkowo w katalogu Ripy piękno jest reprezentowane przez kobietę, dodajmy nagą. W każdym okresie historycznym kobiece ciało wzbudzało zainteresowanie artystów daleko większe, niż obnażone torsy mężczyzn. Pewien znajomy malarz, zapytany przez mnie o przyczynę swoich artystycznych preferencji skierowanych w stronę kobiet właśnie, w gruncie rzeczy nie umiał mi wyjaśnić tego fenomenu. Coś niejasno tłumaczył o lepszych proporcjach (jak w „Ikonologii”), bardziej interesujących opływowych formach, wewnętrznym duchu jakoby prześwietlającym kobiece ciało... Krótko mówiąc plątał się we własnych słowach i sam poszukiwał odpowiedzi, aby wreszcie pewnym siebie głosem - chyba celowo pewniejszym, niż wypowiadana treść - powiedzieć, że on po prostu lubi malować kobiety i... koniec. Argument dobry, jak każdy inny, chociaż niewiele wyjaśnia, bo przecież ciągle pozostawia nas z pytaniem, dlaczego on lubi malować akurat kobiety.
Za to natykamy się tutaj na przykład stanowiący doskonałą ilustrację kolejnego obiegowego poglądu dotyczącego piękna, zresztą sprzecznego z przekonaniem o istnieniu jakichś odwiecznych kanonów. Albowiem większość z nas ochoczo potwierdzi, że każdemu podoba się coś innego i właściwie o gustach raczej nie można dyskutować w sposób sensowny. Oczywiście niemal każdy przyklaśnie takiemu stwierdzeniu zapominając, że jeszcze przed chwilą z równą ochotą godziliśmy się na istnienie jakiegoś hipotetycznego, ogólnoludzkiego ideału piękna. Gdzie zatem leży prawda? Czy piękno jest czymś wiecznym, nadanym nam niejako z góry, czy może raczej lokalnym wytworem kultury i pojedynczych, konkretnych ludzi każdorazowo ściśle warunkowanych przez sytuację społeczną, geograficzną i polityczną?
Podejmiemy próbę rozwikłania tej zagadki, a dla uczynienia naszych rozważań bardziej konkretnymi i łatwiejszymi do weryfikacji ograniczymy się do jednego tylko rodzaju piękna. Uczynimy tak w ślad za buddystami utrzymującymi, że w każdym, nawet najmniejszym ziarnku piasku, w jakimś sensie znajduje się cały ogromny wszechświat. Jest to równoznaczne z przyjęciem, że poznanie tylko tego jednego ziarnka pozwoli nam zrozumieć kosmos. Oczywiście, możemy przeciw tej tezie wysunąć tysiączne zastrzeżenia i wykazać, że jest ona co najmniej daleko posuniętym uproszczeniem, ale przecież w praktyce często stosujemy tego typu analogie lub dedukcje, zawsze jednak pamiętając o ich ograniczeniach. W końcu trudno byłoby dokonać szczegółowej analizy absolutnie wszystkich możliwych sytuacji lub zdarzeń. Jesteśmy więc zmuszeni wybrać te przykłady, które z jakichś względów zdają się być najbardziej reprezentatywne, a wyniki badania uogólniamy na całe spektrum obserwowanej rzeczywistości. Tak są formułowane hipotezy, czyli pierwsze, jeszcze słabo udokumentowane, teoretyczne modele zjawiska. A jeżeli dany model zostanie potwierdzony przez kolejne badania szczegółowe, zaczynamy już mówić o dobrze udokumentowanej teorii. Tej właśnie metody spróbujemy użyć w naszych rozważaniach o pięknie w nadziei, że wybrany przykład okaże się wystarczająco precyzyjny i ogólny. Skoro sam Cesare Ripa jako metafory piękna użył kobiety, my również prześledzimy kanon kobiecej urody w różnych kręgach kulturowych i w różnych epokach.
Od około 25 tysięcy lat p.n.e. obserwuje się dzieła sztuki plastycznej, na których swoje wyraźne piętno odcisnęły wyobrażenia twórców o urodzie. Chodzi o sławne paleolityczne „figurki Wenus”, czyli nagich kobiet z silnie wyeksponowanymi cechami płciowymi i charakterystycznymi kształtami ciała. Zazwyczaj głowa, ręce i dolna część nóg są zaledwie zaznaczone jedynie podkreślając wrzecionowatą formę rzeźb. Środek ciężkości, zarówno w sensie dosłownym jak też artystycznie i emocjonalnie, tworzą rozbudowane biodra, pośladki, brzuch i piersi. Zapewne niektórzy ze współczesnych widzów byliby skłonni upatrywać w tym nieudolności prehistorycznego artysty, ale ja podejrzewałbym tu raczej celowe działanie i głęboko umotywowany zamysł, a nie braki warsztatowe. Spójrzmy choćby na szeroko rozpropagowaną Wenus z Willendorf (stanowisko archeologiczne w Austrii). Nieznany mistrz bardzo precyzyjnie i szczegółowo potrafił wyrzeźbić uda i pośladki, naturalistycznie oddał kształt piersi, a jednocześnie zupełnie pominął twarz. Właśnie pominął, a nie zatrzymał się przed zbyt trudnym zadaniem. Najlepiej o tym świadczy fakt pracowitego otoczenia całej głowy misternie ułożonymi włosami (czyżby prehistoryczna moda?), co chyba nie było łatwiejsze od choćby zarysowania oczu, nosa i ust. Najwyraźniej, z jakichś sobie znanych powodów, nie chciał tego zrobić. Może chodziło o religię, kult płodności albo pramatki, a może o zawarcie w rzeźbie esencji kobiecości wypranej z rysów indywidualnych? Być może szło o pokazanie bezosobowej żeńskiej siły konstytuującej świat i dlatego twarz byłaby tu nie na miejscu jako nadmierne ukonkretnienie? Bez względu na przyczyny musimy zgodzić się, że zdecydowaną większość pradziejowych Wenus charakteryzowała niebywała, jakby celowo przejaskrawiona, koncentracja cech kobiecych, chociaż dziś, oczywiście, nie możemy w pełni i w sposób pewny odtworzyć toku rozumowania rzeźbiarza sprzed kilkunastu tysięcy lat.
Nie wiemy więc, jakie dokładnie motywacje magiczno-religijne mogły nim wtedy kierować, ale dysponujemy świadectwami dotyczącymi współczesnych, lub prawie współczesnych społeczeństw zwanych prymitywnymi. Przy założeniu, że rozwój człowieka jest z grubsza zbliżony na wszystkich kontynentach, albo, że przynajmniej pierwsze etapy rozwoju są wszędzie dość podobne, możemy poczynić interesujące porównania. Okazuje się, że dwudziestowieczni Buszmeni hołdowali dokładnie takim samym kanonom kobiecej urody, jak to widzimy na prehistorycznych rzeźbach. U tego afrykańskiego ludu za najpiękniejsze uchodzą kobiety grube o jak największym brzuchu i szerokich biodrach. Mało tego, bardzo podobne poglądy na kobiece piękno znajdujemy u wielu ludów znanych nam z historii: u Eskimosów, plemion dawnej Syberii, arabskich koczowników i północnoafrykańskich Berberów... Podobnie myśleli nawet tak z pozoru odlegli Australijczycy, Polinezyjczycy, oraz Indianie z Ziemi Ognistej. Wygląda więc na to, że odkrywamy jakiś archetyp piękna tkwiący w nas co najmniej od epoki mitycznej Ewy. W zdecydowanej większości pierwotnych kultur kobiety tłuste oznaczają dobrobyt, bogactwo i dostatek żywności, a jednocześnie ich tusza jest gwarancją, że w wypadku chwilowej klęski głodu zdołają przetrwać. Świadomie takie poglądy głosili na przykład Buszmeni oraz prymitywne indiańskie plemiona zamieszkujące niegdyś pustynny i bardzo nieurodzajny Wielki Basen w Ameryce Północnej. W wielu innych społecznościach, choćby na Tahiti, ciągle ceniono „puszystość” kobiet, ale zazwyczaj już nie wiązano tego z możliwościami przetrwania; była to po prostu tradycja. A przecież nie chodziło tylko o przeżycie; zasadniczą rolą kobiety zawsze było spłodzenie potomstwa. Tu szerokość bioder, rozmiary piersi i zapasy tłuszczu potrzebne do urodzenia i wykarmienia dziecka stają się sprawą zasadniczą i oczywistą. Nic więc dziwnego, że ceniono przede wszystkim te właśnie przymioty i one w pierwszym rzędzie były eksponowane przez artystów jako piękne.
Oczywiście dostrzegamy też istotne różnice między poszczególnymi kulturami. Na przykład dla Buszmenów i plemion murzyńskich piersi powinny być duże i płaskie. Wielu autorów opisuje czarne piękności szczycące się swoim długim, zwisającym w dół biustem, a nawet starające się go bardziej rozciągnąć. Tymczasem w Amazonii i na wyspach Polinezji ceniono biust duży, lecz raczej okrągły... Lokalne różnice można by mnożyć odkrywając, że nawet na bliskich sobie obszarach i wśród spokrewnionych plemion rozwinęły się odmienne sposoby definiowania piękna. Dotyczyć to może na przykład fryzury, sposobu chodzenia, koloru skóry, włosów i oczu, stroju... Zawsze jednak pozostaje wysoka ocena kobiet „dużych”, o dużym biuście, szerokich i silnych, czyli najsprawniejszych biologicznie.
A jak to było u ludów tworzących pierwsze państwa oparte na rolnictwie? Zajrzyjmy więc na Bliski Wschód, gdzie rolnictwo rozwija się już dziesięć tysiącleci przed narodzeniem Jezusa. I cóż tam znajdujemy? Oczywiście gliniany posążek grubej nagiej kobiety z Çatal Hüyük. Archeolodzy interpretują go jako wizerunek Bogini Matki, tym bardziej, że wymownie trzyma się za piersi. Dla nas jednak istotne jest w tym momencie przypuszczenie, że w posążku prawdopodobnie zawarto ówczesny ideał urody. Myślę, że takie założenie ma dość solidne podstawy, skoro w ciągu całej historii ludzkości wszelkie boginie symbolizujące płodność i seksualizm obdarzano zazwyczaj walorami w danej epoce i danym miejscu uznawanymi za szczyt piękna. Bardzo podobne przedstawienia kobiet pochodzą też z przedklasycznej Grecji, Palestyny, Iraku... Co to oznacza? Chyba tylko to, że jesteśmy uprawnieni do stwierdzenia zasadniczej trwałości dawnych, jeszcze przedrolniczych, ideałów kobiecego piękna. Zmieniły się tylko techniki wytwarzania tych wizerunków, a także zapanowała moda na większy realizm przedstawień obejmujących też pomijane wcześniej twarz, stopy i ręce. Możemy ewentualnie spekulować na temat wykształcenia się konkretnych bóstw personifikujących pożądane przymioty i stąd wyprowadzać ten większy realizm statuetek. A może bardziej zaawansowane cywilizacje rozwinęły jakieś formy indywidualizmu? W warunkach podziału pracy i specjalizacji, kiedy coraz więcej zależy od poszczególnych ludzi, musiała narastać tendencja do ich wyróżniania. W takim razie mniej zaskakującym byłoby zindywidualizowane przedstawianie kobiet w pozornie tych samych, co w czasach paleolitu, posążkach afirmujących płodność. Ale to tylko domysły...
Podobne tendencje obserwujemy również w młodszych cywilizacjach. Egipskie rzeźby faraona z jego żonami i nałożnicami nadal pokazują kobiety o rozszerzonych i zaokrąglonych biodrach oraz cieszące się dość wydatnym biustem, którego bynajmniej nie starają się ukrywać. Innym przykładem tych tendencji może być znane malowidło z grobowca Nakht w Tebach przedstawiające muzykantki. Zachwycają widza wspaniałymi włosami (chociaż zgodnie z egipskim zwyczajem są to peruki), dużymi migdałowatymi oczami, które zostały podkreślone czarnym barwnikiem, i harmonijnymi proporcjami ciała. Tak więc pozornie ciągle te same cechy, a jednak w stosunku do paleolitycznych Wenus nastąpiła dość istotna zmiana: oto nie patrzymy już na kobiety grube, brzuchate i ociężałe. Charakterystyczne cechy płci są teraz wyrażane o wiele delikatniej i nie tak dosadnie. Kontynuując nasz poprzedni tok myślenia, zestawmy te dzieła sztuki z warunkami życia w Egipcie. Cóż się okazuje? Systematyczna, dość precyzyjnie regulowana gospodarka oparta na zaawansowanym rolnictwie właściwie w pełni zabezpiecza ludność przed głodem. Dostarczając stale żywności nie zmusza już ludzi do migracji na bogatsze tereny, a kobiety wcale nie muszą być chodzącymi zapasami energetycznymi dla swojego potomstwa. Tu chyba należy szukać przyczyn, dlaczego egipski ideał kobiecego piękna jest, owszem zaokrąglony, ale zarazem smukły i gibki. Zresztą ta sama reguła zdaje się potwierdzać również w odniesieniu do starożytnej Krety (przypomnijmy tak zwaną boginię z wężami w Knossos), Indii (posążki tancerek z Doliny Indusu, albo sławne malowidła w grotach Adżanty) i Grecji (choćby słynna Wenus z Milo). To samo daje się zauważyć praktycznie we wszystkich wysoko rozwiniętych cywilizacjach. Przecież chińskie opisy pięknych kobiet w skandalizującym dziele anonimowego autora z XVII wieku „Kwiaty śliwy w złotym wazonie” także odpowiadają tym regułom. Ogólnie możemy więc stwierdzić, że we wszystkich zaawansowanych kulturach bardzo wysoko ocenia się swoisty kompromis między cechami zapewniającymi biologiczną zdolność do płodzenia potomstwa (szerokie, okrągłe biodra i pośladki, oraz duże piersi) a przyjemną zwinnością i gibkością potrzebną na przykład podczas wspólnych zabaw lub tańców.
Oczywiście żadna zasada nie jest absolutna, a więc i tu potrafimy wskazać cały szereg wariacji i odchyleń w ramach właśnie określonej normy, lecz ich przyczyn trzeba raczej szukać w strukturze lokalnych społeczności, ich tradycjach, często religii. Oto, jak Nadżib Mahfuz w swoich „Opowieściach starego Kairu” (1989, tłumaczenie Jolanty Kozłowskiej) przedstawia śpiewaczkę Zubajdę: „Była piękna, apetyczna z fałdami ciała i pokładami tłuszczu mogącego rozgrzać zmarzniętego w czasie chłodnej zimy, która stała u progu.” Taki ideał urody nieźle współgra z rolą kobiety w tradycyjnym muzułmańskim społeczeństwie nakazującym jej przebywanie w domu, zaspokajanie potrzeb mężczyzny i rodzenie jak największej liczby dzieci. Mahfuz wielokrotnie napomyka wręcz o „tuczeniu” dziewcząt, które nie były dość tłuste.
Jeśli to razi kogoś wychowanego w kulturze zachodniej, proponuję przypomnieć sobie te masy cielesności, wielopiętrowe fałdy i przelewające się, a może raczej przewalające, klocowate kobiety-mamuty Rubensa. Barokowa reakcja na klasyczną, wysublimowaną symetrię i zrównoważenie renesansu doszła tu do szczytu, do granic absurdu, popadając w dosłowną zależność od materii, masy i jakiejś wszechogarniającej grawitacji. Co ciekawe, badania rentgenowskie wykazują, że na kilku swoich obrazach Rubens poprawiał namalowane wcześniej piękności, dodając im wdzięków, to znaczy jeszcze bardziej pogrubiając. Takie były wtedy zachodnioeuropejskie kanony piękna i z pewnością już nie można ich odnosić do trudnych warunków środowiskowych, jak w prehistorii. Wynikają one przede wszystkim z ówczesnej zmysłowości i mody.
W Europie ten model kobiety - płodnej, fałdzistej grubaski, chociaż może nie tak skrajnie tłustej, jak u Rubensa, dotrwał właściwie do XX wieku. Oczywiście możemy wspomnieć o krótkotrwałych zwrotach ku pewnej szczupłości, jak choćby w czasach romantyzmu, ale zasadniczo przez cały ten okres ceniono sylwetki pełne i z odpowiednio zaznaczonymi wypukłościami. Tak samo zresztą wyglądały piękności dalekowschodnie (przykładem są wizerunki Benten, japońskiej bogini płodności i sztuki), indyjskie (o czym świadczą osiemnastowieczne miniatury), czy amerykańskie (przypomnijmy tylko opisy dziewcząt z „Przeminęło z wiatrem”). Wydaje się, że wszędzie, bez względu na lokalną kulturę, obowiązywały podobne kanony. Zauważmy też, że są to kanony zdecydowanie odpowiadające biologicznej roli kobiety jako matki. Tego od niej oczekiwano i odpowiednio do tych oczekiwań oceniano jej walory, a cechy sprzyjające płodności i zdolności wykarmienia potomstwa nieprzypadkowo uznano za piękne. Warto też zauważyć, że wszystkie regionalne, czasem nawet dość dziwne, przekonania estetyczne nieodmiennie mieszczą się w granicach wyznaczonych przez biologię. Szerokość bioder nie może być tak mała, aby uniemożliwić wypchnięcie płodu, ani tak duża, aby utrudniać w miarę sprawne poruszanie. To samo da się powiedzieć o rozmiarach piersi: zbyt małe mogą oznaczać niezdolność do wykarmienia noworodka, ale nadmiernie duże i ciężkie w skrajnych przypadkach niebezpiecznie obciążają kręgosłup. Mniej natomiast istotnymi są na przykład stopy, co natychmiast znajduje odbicie w zróżnicowaniu poglądów na ich temat. W dawnych Chinach sztucznie redukowano ich rozmiary (wręcz kalecząc dziewczęta), w Indiach i Europie ceniono niezbyt duże, ale bez szczególnego nacisku na ten element urody, a wśród Indian Amazonii i na Nowej Gwinei kobieta o dużych stopach była postrzegana, jako ładna (czyżby chodziło o solidną podstawę i zrównoważenie?).
W ten sposób dochodzimy do następnego problemu. Otóż przy ocenie urody liczą się nie tylko cechy bezpośrednio związane ze zdolnością rozrodczą. Na przykład mówimy, że ktoś ma piękne włosy, albo dany mężczyzna jest wspaniale zbudowany, u innego podziwiamy wysoki wzrost, urokliwe oczy, mocne zęby... Romantyczny esteta mógłby teraz próbować wykazać, że oto nie tylko przyziemna płodność i biologia są wyznacznikami urody, ale również „piękno samo w sobie”, czego dowodem jest właśnie nasz podziw chociażby dla włosów. A jednak i w tym przypadku chodzi znowu o biologię. Oceniamy jako piękne, osoby, które są zdrowe, wesołe i proporcjonalnie zbudowane (to znaczy sprawne), a wskaźnikami zdrowia nie jest przecież nic innego, jak mocne zęby i włosy, błyszczące paznokcie, gładka skóra, błyszczące oczy, dobry humor... Patrząc na problem z punktu widzenia biologii, łatwo zrozumieć, że osoby o takich „pięknych” cechach są doskonałymi kandydatami na partnerów i współrodziców; ich geny dały już przecież widoczne wspaniałe rezultaty. Warto zatem mieć z nimi potomstwo, aby zapewnić przyszłość własnym genom. Romantyzm prysł...
Może tylko na pocieszenie dodajmy, że rozwój naszego umysłu i kultury doprowadziły jednak do pewnej emancypacji estetyki od jej czysto biologicznych podstaw. Mężczyzna widzący innego mężczyznę i podziwiający jego muskulaturę albo postawę, wcale nie musi myśleć o tym drugim jako ewentualnym partnerze, a kobieta, z zazdrością zerkająca na świetną figurę u drugiej, nie ma szansy na spłodzenie z nią potomstwa. Raczej dostrzega w niej swoje wyobrażenia o pięknie wyabstrahowane już z kontekstu biologicznego, do czego walnie przyczynia się istnienie języka, w którym obok pojęć konkretnych funkcjonują przecież abstrakty odpowiadające wyłącznie ideom.
Z drugiej jednak strony, nawet te, z pozoru „czyste” i bezinteresowne zachwyty nad urodą mają, jak się zdaje, podtekst biologiczny. Wśród zwierząt już dawno zaobserwowano przejawy altruizmu, kiedy jeden osobnik pomaga innemu, niespokrewnionemu z nim (odpada więc argument o wspólnocie genetycznej), nic pozornie nie zyskując. Dziś jednak już wiadomo, że takie przyjaźnie mają walor jak najbardziej praktyczny, ponieważ wzajemnie sobie pomagając oba osobniki zwiększają swoje szanse na przetrwanie. Rodzi się tylko kwestia, jak spośród wielu pobratymców, na przykład w stadzie, wybrać tego, z którym warto się przyjaźnić. Możemy chyba zakładać, że najlepiej byłoby szukać zbliżenia z kimś mocnym. I tak jak bumerang powraca pojęcia piękna. Tak właśnie - wartościowego przyjaciela oceniamy początkowo po jego urodzie, co oznacza, że szacujemy jego biologiczną sprawność i zdrowie. Dopiero później pojawia się praktyczne sprawdzenie jego wiarygodności, czasem rezultaty sprzeczne z pierwszą oceną. Warto przypomnieć sobie, jak często mówimy, że polubiliśmy kogoś od jednego rzutu oka, albo, że odrzucamy jakąś znajomość tylko ze względu na nasze pierwsze wrażenie. W istocie nie jest to ani „jeden rzut oka”, ani jakieś przypadkowe „wrażenie”. Mózg, bez względu na naszą wolę i świadomość, dokonał błyskawicznej analizy wyglądu i zachowania drugiej osoby wydając pierwszy werdykt, który przekłada się na to, co zwiemy sympatią bądź antypatią.
Nasze odczucie piękna jest więc próbą dopasowania teoretycznego ideału akceptowanego społecznie do indywidualnych potrzeb danego człowieka - tu właśnie rodzi się ów osławiony subiektywizm ocen estetycznych. Rzeczywiście każdy z nas ma osobiste wyobrażenia na ten temat, a te wyobrażenia wynikają z naszych osobniczych losów i zapotrzebowań, chociaż muszą mieścić się w ramach zakreślonych przez cechy biologiczne. Tak więc dochodzimy do swoistej „kombinowanej” definicji piękna, jako wartości obiektywnej, odpowiadającej biologicznym potrzebom ogólnogatunkowym (zdrowie, sprawność, płodność, siła, odporność), oraz pojęciu jednostkowemu związanemu z indywidualnymi, a więc subiektywnymi, potrzebami każdego z nas oraz z ocenami społecznymi wynikającymi z panującej mody lub ideologii.
Na przykład ciepła, słoneczna pogoda, zielony las i spokojny błękit nieba są na ogół postrzegane jako piękne, bo też najlepiej służą ludzkiemu zdrowiu i zapewniają nam optymalne warunki do wszelkiej działalności. Gdyby żaba określała, co jest piękne, prawdopodobnie wskazałaby na cudowne bagno i deszcz. Dla kreta zaś piękną musiałaby być tłusta dżdżownica i gleba bogata w robaki. W pierwszym przybliżeniu pojęcie piękna okazuje się zatem cechą gatunkową i dlatego większość ludzi docenia urok zielonego lasu. Jednak jest już sprawą indywidualną, czy ktoś woli ciemnozielony las szpilkowy czy raczej białe pnie brzóz. Podobnie jest z oceną temperatury: osoby wrażliwe na gorąco uznają, że rozedrgane powietrze południa jest brzydkie, a inni będą nim zachwyceni. Możemy tu dostrzec związek ocen z miejscem urodzenia i wychowania, z wcześniejszymi przeżyciami, z tradycjami danej społeczności, lub też z wzorcami narzuconymi przez twórców...
Nie jest więc pięknym, co się komu podoba, ale raczej podoba się ludziom, to, co im służy zarówno w sensie zbiorowym, jak i osobniczym.
Natomiast zupełnie innym zagadnieniem okazuje się związek odczuć estetycznych z panującymi poglądami lub modą. W tym ujęciu piękno, zwłaszcza dzieła sztuki, to raczej wtórna nadbudowa, o wiele słabiej związana ze swoim biologicznym odpowiednikiem, a oparta przede wszystkim na społecznych konwencjach. Takie piękno okazuje się konstruktem intelektu.
Wspólnym mianownikiem piękna użytecznego i piękna umownego może być zadziwienie. Właśnie zadziwienie jest prawdopodobnie uniwersalnym wyróżnikiem piękna, ponieważ odczuwamy je zarówno patrząc na kobietę, jak też na obraz abstrakcjonisty, a także na wielkie skały, górskie doliny lub morskie fale, które w żaden sposób nie są przecież użyteczne.