Adwentyści, proroctwa i przepowiednie, Meteoryt Tunguski, czas liniowy i cykliczny

1831 r. - amerykański farmer, baptysta William Miller ze stanu Nowy Jork ogłasza, że

koniec świata nastąpi w roku 1843;

1843 r. - oczekiwany koniec świata nie nadchodzi, więc William Miller przesuwa go na 22

października 1844 r.

Prorok obwieszcza dodatkowo, że w zapowiedzianym dniu sam Chrystus zstąpi

osobiście na ziemię na pewne wzgórze w stanie Nowy Jork nazwane przez niego

Górą Sądu;

22 października 1844 r. - wokół Góry Sądu zbierają się biało ubrani wyznawcy proroka

Williama, którzy oczekują przyjścia Chrystusa w cudownym obłoku.

Wraz z nimi przybywają liczni ciekawscy, którzy niekoniecznie chcą wierzyć w nadejście istoty z zaświatów. Kiedy zapowiedziany cud się nie zdarzył, samozwańczy prorok został wykpiony i nawet stracił część zwolenników.

Mimo to wielu niezrażonych wyznawców nadal uparcie twierdzi, że oczekiwany Dzień Sądu Ostatecznego jest już bliski i należy się przygotowywać na jego nadejście;

1845 r. - jeden z wiernych zwolenników Millera ogłasza, jakoby po długich modlitwach

podczas prac polowych niebiosa poinformowały go, że Chrystus jednak zaczął

zapowiadany Sąd Ostateczny, ale zstąpił nie na Górę Sądu na Ziemi lecz do „Świątyni Niebieskiej”, a jego sąd będzie trwał około 70-90 lat. Dopiero wtedy Chrystus objawi się światu;

1845 r. - Miller oraz jego współwyznawcy zostają wykluczeni ze wspólnoty baptystów i

zakładają kościół adwentystów oczekujących rychłej wizyty Chrystusa. Według Millera rok 1844 jest początkiem końca świata, który nastąpi w roku 1864

(potem Miller zmieni zdanie i będzie mówił o roku 1914);

1914 r. - spodziewany kres czasów znowu nie nadchodzi, jeśli nie liczyć wybuchu I wojny

światowej, a adwentyści po raz kolejny uznają, że sądny dzień został jedynie odsunięty, tym razem na lata 1933-1934.

Złośliwi pytają, czy świat ocalał na skutek usilnych modłów adwentystów;

lata 1933-1934 - kolejna porażka proroków; jeszcze raz świat przetrwał przewidywany

koniec, chociaż w Niemczech do władzy doszedł niejaki Adolf Hitler.

Mimo to adwentyści nadal istnieją jako wspólnota religijna i ciągle oczekują

przybycia Chrystusa.

„A gdy się dopełni tysiąc lat, wypuszczony zostanie szatan z więzienia swego. I wyjdzie, by zwieść narody, które są na czterech krańcach ziemi, Goga i Magoga, i zgromadzić je do boju; a liczba ich jak piasek morski. I ruszyli na ziemię jak długa i szeroka, i otoczyli obóz świętych, i miasto umiłowane. I spadł z nieba ogień i pochłonął ich. A diabeł, który ich zwodził, został wrzucony do jeziora z ognia i siarki...”

Nawet, jeśli nie pamiętamy akurat tego fragmentu Apokalipsy według świętego Jana, większość z nas z łatwością rozpozna opis wizji ostatnich wydarzeń w dziejach człowieka tak, jak wyobrażano je sobie w kręgu cywilizacji śródziemnomorskiej i jak chcieli je widzieć na przykład amerykańscy baptyści.

Dla człowieka Zachodu, wychowanego na tradycji grecko-rzymskiej i judeochrześcijańskiej wydaje się całkiem oczywiste, że oczekujemy „końca świata” jako naturalnego dopełnienia całego ciągu wydarzeń znanych nam pod nazwą dziejów zbawienia, historii czy ewolucji. Hebrajczycy okresu klasycznego, czyli gdzieś w pierwszym tysiącleciu przed erą chrześcijańską, spodziewali się nadejścia kresu wszystkiego wraz z mesjaszem. Miał to być rozmaicie rozumiany wysłannik niebios, który pokonałby, lub wręcz wyniszczył wrogów Jahwe ustanawiając na ziemi boże królestwo. A to ostatnie stanowić miało rodzaj pomostu wiodącego ku prawdziwemu końcowi i ostatecznemu zwycięstwu Boga nad złem. Dodatkowym a jednak nieodłącznym elementem tej wizji w wersji chrześcijańskiej i muzułmańskiej jest jeszcze sąd ostateczny odprawiany przez Boga nad wszystkimi ludźmi, aby ukarać nieprawych, a wiecznym szczęściem nagrodzić pobożnych czyli tych, którzy byli posłuszni Bogu.

Pod koniec drugiego tysiąclecia ery chrześcijańskiej narastało przekonanie o bliskim końcu i nasiliły się spekulacje co do daty tego wydarzenia. Na przykład z proporcji piramidy Cheopsa koniec świata obliczano na 17 września 2001 r. Już w XVI wieku Nostradamus zapowiadał, że ogień spadnie z nieba w lipcu 1999, a w innych czterowierszach, że w roku 2000 lub 2001; przepowiednia Malachiasza stwierdza, że koniec nastąpi 21 lat po wyborze papieża (według niektórych interpretacji Jana Pawła II), co daje rok 1999. Według filozofa G. Pico della Mirandoli koniec nadejdzie w roku 1994, dokładnie 2000 lat po narodzinach Jezusa.

Powstało sporo sekt nie tylko zapowiadających ostateczny kataklizm i sąd nad grzesznikami, ale wręcz opierających swoje istnienie na oczekiwanym kresie wszystkiego. Na przykład Lee Spangler z Pensylwanii przewiduje go w roku 1908, a Świadkowie Jehowy mówili o kresie czasów kolejno w roku 1914, 1954, 1958 i 1976. Chrześcijański Kościół Apostolski aż cztery razy zmieniał datę w latach 1925-1935, a amerykańska sekta Pozostałość Kościoła Bożego wyznaczyła koniec świata na 1733 21 września 1945 r. Natomiast sekta Enana oczekiwała sądu ostatecznego 14 lipca 1960 r., a Kościół Misyjny Davera 10 października 1992 r.

Podobno o bliskim końcu świata (a może tylko Kościoła katolickiego?) miały też mówić objawienia z portugalskiej Fatimy w roku 1917 i z Medjugorie (Bośnia Hercegowina) w roku 1983.

Członkowie niektórych sekt popełniają nawet samobójstwo w dniu, kiedy ma nastąpić przewidywany koniec. Przykładem jest śmierć członków sekty Jonesa 18 listopada 1978 r. w Gujanie i sekty Koresha w teksaskim Waco w 1993 r. Synkretyczny New Age spodziewa się końca w roku 2012. Pewna niewielka grupa religijna założona w roku 1975 w Waldport (Oregon) przez Bo i Peep zapowiadała koniec ludzkości i zmartwychwstanie przyniesione przez kosmitów, a organizacja Universal Radiant Infinite Light zapowiedziała, że w roku 2001 wyląduje na Ziemi statek kosmitów i zapoczątkuje erę powszechnej szczęśliwości. I tak dalej i dalej, możemy obserwować paradę rozmaitych pomysłów, zdumiewającego fanatyzmu, głębokiej wiary i filozoficznych rozważań, a przede wszystkim długi szereg osobowości w jakiś sposób wyjątkowych, które potrafią zdominować innych i pociągnąć ich za sobą.

Zauważmy, że nam, wychowanym w tradycji zachodniej, sama koncepcja końca czasów wydaje się dość oczywista, wręcz naturalna, mimo najbardziej nawet fantastycznych szczegółów. Bez zastrzeżeń jesteśmy zwykle skłonni uważać, że wszyscy spodziewają się kresu istnienia świata. Jednak czy tak jest naprawdę? Czy rzeczywiście wszyscy ludzie tak właśnie myślą?

Otóż nie. Przy bliższym zapoznaniu się z zagadnieniem odkrywamy, że większość kultur w ogóle nie znała pojęcia końca świata. Na przykład pierwotne religie Afryki, Australii czy Ameryki nie przewidywały jakiegokolwiek „zakończenia”. W większości przypadków przyjmowano istnienie reinkarnacji i ciągły, żeby użyć pojęcia zaczerpniętego z buddyzmu, „kołowrót istnień”. A zatem śmierć jednego człowieka - albo, szerzej, jednej istoty - zawsze oznaczała narodziny innego życia. Tego typu poglądy znajdujemy wśród australijskich Aborygenów, u większości plemion indiańskich i u Eskimosów, wśród afrykańskich ludów khoisan i bantu... Wszystkie te kultury były głęboko przekonane, że człowiek stanowi jedność z całym kosmosem choćby dlatego, że nawet najbardziej elementarna obserwacja przyrody wskazywała w sposób niezaprzeczalny, że procesy natury są cykliczne. Jest to podstawowa teza światopoglądu magicznego: wzajemne powiązania wszystkiego ze wszystkim, związki przyczynowo-skutkowe układające się w nieskończone łańcuchy zdarzeń i wieczne krążenie energii (jakkolwiek byśmy ją rozumieli). Stąd rozmaite totemizmy oraz fetyszyzmy wskazujące na pokrewieństwo ludzi i przyrody, szamanizm akcentujący wpływy rozmaitych sił określane czasem mianem czarów czy też animizm utrzymujący, że każdy byt materialny posiada swoje duchowe alter ego. Dalszą konsekwencją takich poglądów są opowieści o wcieleniach w zwierzęta, o nagłych przypomnieniach poprzednich żyć, kulty voodoo, zabiegi magiczne... Przykłady możemy mnożyć.

Co ciekawe, reinkarnacja nie ogranicza się tylko do tak zwanych kultur prymitywnych. Okazuje się, że pierwotnie również na Bliskim Wschodzie, w Chinach i Indiach oraz w Europie panowała wiara w reinkarnację i wiecznie trwający kosmos zorganizowany w formie cyklicznej, a nie liniowej. W Egipcie duchy ludzi zmarłych przechodziły w inne istoty, często pozostając w pobliżu swego grobu (na przykład jako roślina), albo bez końca krążyły we wszechświecie. Z czasem, kiedy ustalił się kanon bóstw najwyższych, wśród Egipcjan pojawiła się wiara w sąd nad duszami zmarłych i odpowiedni do werdyktu ich dalszy indywidualny los. Nigdy jednak nie łączono tego z końcem czasu, z załamaniem całej struktury świata. Kosmos był dla Egipcjan wieczny.

W kręgu kultur mezopotamskich ukształtowała się zbliżona wizja świata; zazwyczaj wcale nie zajmowano się tu zagadnieniem końca wszystkiego, lub akceptowano kosmos wieczny, odnawiający się cyklicznie. A zatem odrzucano kres czasów, a podstawowa różnica w stosunku do Egiptu polegała zwykle na odchodzeniu dusz zmarłych do smutnej podziemnej krainy, gdzie miały już pozostać na wieczność. Świadomą wiarę w reinkarnację zachowały tylko nieliczne ludy, chociaż niejasne przypuszczenia i opowieści z pogranicza religii i fantazji ciągle nawracały do motywu wcielenia się ducha w inną żywą istotę, opętania lub metamorfozy jako wampir, wilkołak czy upiór. W każdym razie na ogół nie przewidywano końca świata.

Również w Indiach wszechświat jest wieczny, choć przechodzi szereg kolejnych er jako etapów rozwoju trwających zwykle miliony lat. Na przykład era Bhadra-kalpa, w której istnieje człowiek, ma według buddystów trwać 236 milionów lat. W ciągu pierwszych 151 milionów pojawiło się dwudziestu czterech buddów z historycznym Gautamą Śakjamunim jako ostatnim, a później ma przyjść jeszcze dwudziesty piąty Budda Majtreja, czyli budda czasów przyszłych. Potem świat będzie już tylko staczał się ku nieuniknionemu załamaniu zgodnie z kosmicznym planem rozwoju. Natomiast u wisznuitów upływ czasu wyznaczają kolejne awatary, czyli wcielenia boga Wisznu, aż do ostatniej w postaci białego konia Kalkina, który zniszczy świat obecny, aby zapoczątkować następny.

Bardzo podobne poglądy spotykamy na Dalekim Wschodzie u chińskich taoistów czy w japońskim szintoizmie. Duchy krążą tu jednak swobodnie wcielając się w rozmaite istoty, a odradzające się życie zawsze czerpie swoją energię z wcześniejszych lub aktualnie istniejących dusz. Oczywiście w takim obrazie świata nie ma miejsca na ostateczny koniec; wszystko wiruje w kosmicznym, wiecznym balecie.

Najdziwniejszym jednak wydać się może dziś odkrycie, że wiara w wieczność kosmosu i reinkarnację stanowiła również najstarszą dającą się rozpoznać warstwę światopoglądową Europy. Do dziś mieszkańcy tego rejonu z mniejszym lub większym przekonaniem opowiadają o nawiedzonych domach, wcieleniach duchów w żyjących ludzi albo przekształcających się w wilkołaki czy upiory, co stanowi zaledwie baśniowe resztki niegdysiejszego systemu wierzeń. Wcześniej bowiem większość ludów Europy wierzyła w reinkarnację, a Celtowie i Germanie utrzymywali, że wieczny wszechświat rozwija się cyklicznie. Wystarczy przypomnieć skandynawskie opowieści o narodzinach kosmosu i bogów oraz o ich losach aż do wszechświatowego kataklizmu, który ma kiedyś wszystko zniszczyć. W bitwie padną wtedy bogowie zabici przez potwory z przeraźliwej krainy Hel, a pożar sięgający niebios strawi dumny pałac Walhallę, siedzibę panów stworzenia. A po takim zakończeniu dziejów narodzi się następny świat, nowi bogowie i ludzie aż do kolejnego kataklizmu, który znów stanie się zarodzią kolejnego istnienia. W rezultacie otrzymujemy wieczny cykl rozwojowy bez ostatecznego końca, a jego symbolem jest ciągle trwający i, mimo katastrof, zielony jesion Igdrasil - kosmiczne drzewo życia.

Tego rodzaju wizje nie były też obce starożytnym Grekom. Wystarczy przypomnieć misteria orfików, systemy pitagorejczyków i Platona albo koncepcję cyklicznej ewolucji u stoików zakładających wieczność i niezniszczalność bytu. Warto też uświadomić sobie, że nawet osławieni jońscy filozofowie przyrody zawsze zakładali wieczność przynajmniej jednego z żywiołów, od którego miał cały byt pochodzić i do którego się w końcu redukował. W każdym razie jasnym jest, że ani Grecy, ani inne ludy Europy nie przewidywały absolutnego końca czasów. Ograniczały się co najwyżej do powtarzających się kataklizmów, niszczących co prawda bardziej skomplikowane formy istnienia, ale niezdolnych naruszyć samą istotę wszechświata - ta zawsze pozostawała taka sama i stanowiła gwarancję ponownych narodzin życia, jak greckie żywioły czy skandynawski Igdrasil.

Co dziwniejsze, nawet monoteistyczne judaizm, chrześcijaństwo oraz islam znają doktrynę reinkarnacji i niektórzy z ich wyznawców włączyli ją na stałe do zespołu swoich wierzeń. Wystarczy przypomnieć żydowskich karaimów, chrześcijańską sektę katarów albo muzułmańskich druzów. A przecież idea demiurga samowładnie stwarzającego świat i panującego nad nim wydaje się immanentnie sprzeczna z wizją krążących dusz odpowiadającą raczej wyobrażeniom o wiecznym kosmosie. Mimo to dopiero w roku 553 sobór w Konstantynopolu oficjalnie odrzucił reinkarnację (grecką metempsychozę), którą dotąd dyskutowano w kręgach chrześcijańskich (tę doktrynę wyznawał na przykład znany chrześcijański pisarz Orygenes) i uznał ją za niezgodną z prawowiernym chrześcijaństwem.

Na zakończenie tej nader pobieżnej podróży poprzez kultury i epoki należy jeszcze wspomnieć o zaawansowanych cywilizacjach prekolumbijskiej Ameryki, gdzie bez najmniejszych wątpliwości zawsze dominowała wizja cyklicznego rozwoju wszechświata od narodzin poprzez kolejne epoki historyczne aż do katastrofy zaczynającej następny wszechświat. Oczywiście cykle te były niezwykle długie i bywały dzielone na szereg mniejszych uchwytnych w skali istnienia państwa (na przykład inkaski cykl paczakuti równy 500 lat) albo nawet pojedynczego człowieka (jak meksykański cykl liczący 52 lata).

Zawsze jednak chodziło ostatecznie o to, że kosmos jest wieczny i niezniszczalny w swojej elementarnej postaci, chociaż nie są wieczne gwiazdy, bogowie, ludzie, ziemia ani życie. W tym kontekście nie wyda się chyba dziwnym, że zdecydowana większość tutejszych ludów wierzyła też w rozmaite formy reinkarnacji.

Jak zatem widzieliśmy, nie jest prawdą, jakoby doktryna wędrówki dusz i wiecznego wszechświata przechodzącego kolejne cykle rozwojowe była typowa tylko dla Indii. Można raczej zakładać, że takie poglądy odpowiadają najstarszej, jeszcze magicznej, wizji kosmosu i człowieka. Dopiero rozwój złożonych systemów religijnych i filozoficznych, wpływ poglądów wybitnych osobowości oraz przemiany polityczne sprawiły, że w niektórych rejonach świata pojawiły się i utrwaliły liniowe wizje dziejów. Najczęściej zresztą skorelowane wyraźnie z ideą stworzenia przez boskiego demiurga.

W tym kontekście nieco inaczej przedstawia się problem końca. Okazuje się, że z historycznego albo humanistycznego punktu widzenia koncepcja liniowego rozwoju aż do ostatecznego załamania całego bytu jest stosunkowo późnym i geograficznie ograniczonym pomysłem, który z czasem zyskał tak wielu zwolenników nie przez siłę argumentacji logicznej, lecz dzięki politycznej i ekonomicznej ekspansji swoich wyznawców.

Doskonałych przykładów rozprzestrzeniania się religii w sojuszu z władzą świecką dostarcza nam historia judaistów osiedlających się na wszystkich kontynentach, a nawet nawracających niektóre ludy (Chazarowie, etiopscy felasze), chrześcijaństwa ekspandującego dzięki przymierzu z władcami (późny Rzym, średniowiecze, kolonializm, konkordaty) oraz muzułmańskiego teokratyzmu w Kalifacie, który w szczytowym okresie rozciągał się od Gibraltaru do Indii. Zatem głównie to polityka zdecydowała o odrzuceniu reinkarnacji, a wraz z nią koncepcji wiecznego świata.

Jednak idea końca wszystkiego nie jest wyłącznie produktem historii, lecz ma również realne podstawy w prawach natury. Przecież każdy z nas ma swój własny, jak najbardziej osobisty, „koniec świata”. W miarę upływu czasu aparat genetyczny w komórkach działa coraz mniej dokładnie, ponieważ stopniowo skracają się nici DNA, a to powoduje syntezę nieprawidłowo zbudowanych białek i wreszcie całkowicie blokuje możliwość funkcjonowania komórek. Nasza indywidualna śmierć jest więc zapisana w genach, co oznacza, że nosimy w sobie swoistą bombę zegarową, nieubłaganie odmierzającą czas, jaki nam jeszcze pozostał.

Koniec jest wpisany również w nasze myślenie o cywilizacji. Wiele proroctw mających odnosić się do końca czasów uwzględnia załamanie cywilizacji lub tylko jej określonego wytworu, zazwyczaj na skutek knowań jakichś złych mocy oraz grzechów samego człowieka. Mamy zatem koniec świata społecznego. Jako klasyczny przykład wystarczy przypomnieć tak zwane proroctwa Malachiasza. Teksty przypisywane średniowiecznemu świętemu ukazały się w XVI wieku i charakteryzują kolejnych rzymskich papieży aż do ostatniego znaczącego kres tej instytucji gdzieś na przełomie XX i XXI wieku, co zwykle jest odczytywane jako „koniec świata”.

Podobne idee znajdujemy w osławionych „Centuriach” Nostradamusa, choć jego przepowiednie są delikatnie mówiąc dyskusyjne, podane mętnym stylem i bez chronologii, co powoduje, że są właściwie bezwartościowe. Komentatorzy Nostradamusa dopasowują poszczególne „przepowiednie” do wydarzeń, które już miały miejsce, lecz nikt nie potrafi przewidywać przyszłych wydarzeń na podstawie tekstów francuskiego myśliciela.

W XX wieku pojawiają się idee końca ludzkości zmiecionej z powierzchni planety przez swoje śmiercionośne bronie. A zatem najpierw dyskutowano wojnę jądrową, o której pisze na przykład Nevil Shute w swojej znanej, i zekranizowanej, powieści „On the Beach” (w wersji polskiej „Ostatni brzeg”). Przewiduje, że bezpośrednie eksplozje zabiją ludzi na półkuli północnej, a reszta zginie dopiero po wielu miesiącach, kiedy radioaktywne powietrze dotrze nawet do Ameryki Południowej i Australii.

Natomiast Stephen King przestrzega przed bronią biologiczną (powieść „Bastion”) zapowiadając śmierć, jeśli nie wszystkich, to przynajmniej większości, ludzi i w konsekwencji załamanie cywilizacji. Do tych wizji dodajmy jeszcze ciągle aktualne zagrożenia ekologiczne, a kres ludzkości może się wydać prawdopodobny.

Nie będziemy tu wnikać w szczegóły, którym poświęcono już tony papieru zarówno pod szyldem opracowań naukowych jak też popularnych albo wręcz fantastycznych. Warto jednak zauważyć pewne istotne elementy zazwyczaj pomijane lub lekceważone. Otóż wojna totalna, chociaż ciągle możliwa, staje się coraz mniej prawdopodobna w miarę, jak globalizacja obejmuje coraz większe obszary Ziemi i zacieśniają się związki między różnymi, nawet odległymi, rejonami. Tradycyjne wojny zawsze prowadzono bezpośrednio lub pośrednio o pieniądze (choćby w postaci terytorium, ludności albo stref wpływów). Służyły temu ideologia patriotyczna, instytucja państwa i narodu, rozmaite formy rasizmu, a nawet poczucie odrębności wynikające z odmiennej kultury, religii czy tylko tradycji. I oto w dobie ponadnarodowych organizacji politycznych, otwarcia granic oraz swobodnego przepływu kapitału tworzącego światową sieć przedsiębiorstw i instytucji finansowych wojna w dawnym stylu traci nagle sens. Dziś linie podziału biegną między posiadaczami i biednymi w poprzek granic i narodów, a to praktycznie wyklucza walkę militarną. Nowoczesne wojny przenoszą się więc do banków i na giełdy ustalające kursy walut lub akcji poszczególnych przedsiębiorstw bez względu na ich narodową przynależność. Zresztą coraz częściej wielkie przedsiębiorstwa nie mają charakteru narodowego czy państwowego.

Tak samo zresztą wyraźne znamię globalizmu noszą niemal wszystkie problemy ekologiczne. Zanieczyszczenie atmosfery czy wody nie daje się ograniczyć do jednego kraju; na przykład migrujące gatunki ptaków muszą być chronione we wszystkich państwach, gdzie się pojawiają. Z jednej strony wymusza to współpracę wszystkich zainteresowanych, a z drugiej pozwala ustalić i egzekwować zasady ochrony. Nieprzypadkowo też najlepszą ochroną cieszy się przyroda krajów o największym potencjale przemysłowym - Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji, Stanów Zjednoczonych, Japonii; tam ludzie dysponują odpowiednimi technikami konserwacji środowiska. W rezultacie coraz sprawniej zabezpieczamy Ziemię przed niszczącymi skutkami naszej działalności, a to pozwala mieć nadzieję, że czarne wizje martwej planety, na której niegdyś kwitła ludzka cywilizacja, coraz bardziej odchodzą do lamusa idei przebrzmiałych.

Tak więc wygląda na to, że ewentualna biologiczna zagłada ludzkości może być spowodowana przede wszystkim przez zdarzenie czysto przypadkowe (to właśnie opisał King) lub czyn szaleńca (oklepany motyw powieści fantastycznych), ale raczej nie przez planowo rozpoczętą i prowadzoną wojnę czy też ostateczne zniszczenie przyrody.

Za to coraz wyraźniej rysuje się wizja finansowego końca świata dotychczas na ogół nieprzewidywana przez analityków i fantastów. Na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia maklerzy giełdowi oraz bankowcy obracają pieniędzmi wirtualnymi istniejącymi wyłącznie w postaci cyfr w pamięci komputerów. Miliardy wirtualnych dolarów w kilkanaście sekund przelewają z banku na przykład w Nowym Jorku do Tokio po drodze zamieniając je na równie wirtualne jeny, aby zarobić na różnicach kursu rzędu kilku setnych procenta. Cały ten system trzyma się więc nie na zasobach złota albo sile gospodarki, lecz na zaufaniu klientów, którzy wierzą, że ich bank jest solidną firmą i w każdej chwili jest wypłacalny. Dopiero w chwilach paniki na rynku ludzie odkrywają, że tak jednak nie jest. Otóż każdy bank na ogół obraca pieniędzmi wirtualnymi mając niewielkie zasoby prawdziwej waluty. Jeżeli więc większość klientów jednocześnie zażąda wypłaty swoich pieniędzy, taki bank na ogół upada, o ile nie wspomoże go ktoś inny (zwykle też bank). Potężne ekonomie Europy Zachodniej, Ameryki Północnej czy Japonii są więc kolosami na glinianych nogach, które z łatwością skruszy choćby zsynchronizowana akcja kilku dużych banków lub nagła spekulacyjna zmiana cen któregoś z najważniejszych produktów (na przykład ropy naftowej, stali czy żywności). I to byłaby ta prawdziwa finansowa apokalipsa dla większości mieszkańców naszego globu. Co więcej, jej prawdopodobieństwo wzrasta wraz z tendencją do globalizacji i w miarę tworzenia wielkich struktur finansowych oraz politycznych.

Innym często branym pod uwagę rodzajem „końca świata” jest fizyczny rozpad planety i związana z nim zagłada życia. Jest to możliwe, jeśli zderzymy się z większym okruchem skały krążącym dookoła Słońca. Wystarczy przypomnieć, że koniec dinozaurów został spowodowany kolizją z ciałem o średnicy zaledwie kilkunastu kilometrów. Mechanizm takiej katastrofy to poderwanie w górę ogromnej ilości pyłu, który miesiącami a nawet latami krążąc w powietrzu odcina powierzchnię Ziemi od słonecznego światła. W konsekwencji następuje zacienienie i gwałtowne ochłodzenie planety, a potem zahamowanie wzrostu roślin i głód wśród roślinożerców. Po ich wyginięciu drapieżniki również tracą pożywienie i ostatecznie giną. Otrzymujemy więc prawdziwą hekatombę.

A w dodatku zdarzało się to już wielokrotnie w dziejach Ziemi i nie ma podstaw, aby wierzyć, że już nigdy żaden groźny (czyli dostatecznie duży) obiekt z przestrzeni kosmicznej nie uderzy w nas po raz kolejny. Wystarczy przypomnieć tak zwany Meteoryt Tunguski, który 30 czerwca 1908 roku zniszczył rozległe połacie tajgi na Syberii. Pyły podniesione wtedy do wyższych warstw atmosfery zmniejszyły nasłonecznienie w Europie o ok. 30% i na kilka lat obniżyły średnie temperatury na półkuli północnej.

Warto też odnotować swego rodzaju ciekawostkę, że tor lotu Meteorytu Tunguskiego zagrażał Petersburgowi. Ciekawe, jak wyglądałaby dalsza historia, gdyby na Petersburg spadła stosunkowo niewielka bryła i zniszczyłaby większą część miasta? Być może nie doszłoby nawet do komunistycznej rewolucji, a w rezultacie nie powstałby Związek Radziecki i światowy system komunistyczny.

Na początku XXI wieku sytuacja niewiele się zmieniła. Sto lat po Meteorycie Tunguskim ludzkość stale monitoruje zaledwie fragment nieba. Nie mamy więc żadnej gwarancji, że taki stosunkowo drobny obiekt nie zbliża się już do naszej planety, albo że zostanie zauważony na tyle wcześnie, aby go rozbić lub odepchnąć jeszcze przed zderzeniem z Ziemią. Hipotetyczna kosmiczna katastrofa nadal nam zagraża. Zdarzyło się to na przykład w roku 1997, kiedy spory odłamek skalny niezauważony zbliżył się do Ziemi i uderzył w lodowiec Grenlandii. Hekatomba jest zatem wciąż możliwa. Co prawda międzynarodowe organizacje stopniowo budują sieć obserwatoriów, aby ich zasięgiem pokryć cały nieboskłon, ale ciągle jeszcze musimy liczyć przede wszystkim na szczęście i, dosłownie, łaskawość niebios.

Pracujący w Ameryce Rosjanin Velikovski dostrzegł jeszcze jeden możliwy a wcześniej lekceważony scenariusz końca. Wykazał, że wbrew powszechnemu przekonaniu planety nie poruszają się po orbitach stabilnych i niezmiennych, co z czasem (raczej długim, bo rzędu miliarda lat) musi doprowadzić do kolizji między nimi. O skutkach chyba nie warto rozprawiać.

Kontynuując myśl o katastrofie planetarnej dochodzimy do śmierci Słońca jako gwiazdy macierzystej dla Ziemi i jej mieszkańców. Nastąpi to za kilka, może dziesięć, miliardów lat zgodnie z naturalnym cyklem narodzin i trwania gwiazd. Na szczęście w tej chwili jest to perspektywa wystarczająco odległa, aby ją na razie zlekceważyć.

Najbardziej ogólnym rodzajem apokalipsy jest oczywiście kres wszechświata ze wszystkimi galaktykami, gwiazdami i planetami. Nie wdając się w szczegóły możemy stwierdzić, że zgodnie ze stanem wiedzy na początku XXI wieku istnieją dwa możliwe scenariusze. Według pierwszego, nazwijmy go „zimnym”, ekspansja wszechświata zapoczątkowana przez Big Bang będzie trwać w nieskończoność rozpraszając nas aż do zniknięcia materii w lodowatej próżni. Drugi, „gorący”, scenariusz przewiduje zatrzymanie rozszerzania się wszechświata, a następnie jego coraz szybszą zapaść pod wpływem grawitacji, potworne rozgrzanie i ostatecznie zagęszczenie całej materii do objętości porównywalnej z atomem (?). Oczywiście w tym drugim przypadku natychmiast pojawiły się spekulacje na temat pulsującego modelu wszechświata, który miałby cyklicznie rozszerzać się i zapadać, aby potem znowu zacząć rozszerzanie, co w praktyce oznacza ucieczkę od absolutnego końca albo, inaczej mówiąc, całą serię końców starego świata i następujących po nich narodzin nowego.

Zwróćmy uwagę, że te naukowe hipotezy opisujące przyszły koniec dość dokładnie odzwierciedlają dawne wizje mitologiczne. Nawet model pulsującego wszechświata zdaje się odpowiadać cyklicznemu rozwojowi bytu znanemu już starożytnym Indusom, Inkom, stoikom czy też Skandynawom. Oczywiście nowoczesny fizyk lub kosmolog może poczuć się głęboko dotknięty takim zestawieniem (ciekawe, że wielu teologów albo ludzi tradycyjnie religijnych miewa bardzo podobne uczucia, choć z całkiem odmiennych przyczyn), co jednak nie zmienia zasadniczej prawdy.

Ku naszemu zaskoczeniu okazuje się, że w tej dziedzinie prawie nie posunęliśmy swojej wiedzy z wyjątkiem zastąpienia bóstw prawami fizyki, a opisu literackiego precyzyjniejszymi wzorami matematycznymi. Jest to jednak tylko zmiana narzędzia, która oczywiście niesie ze sobą dalekosiężne konsekwencje, ale nadal pozostawia otwartym zasadnicze pytanie o sens tego wszystkiego i sens pytania o koniec.

Po co człowiekowi jakakolwiek idea rzeczy ostatecznych? Dopiero takie podejście ujawnia antropocentryzm poprzedniego pytania o sens. To człowiek a nie wszechświat potrzebuje tego, co nazywamy sensem. Zatem nasze pytanie winno być skierowane do nas a nie do gwiazd. Z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy chyba założyć, że jakaś inna hipotetyczna istota myśląca też zada takie pytanie i prawdopodobnie stanie równie bezradna wobec kosmosu. Przypuszczalnie każdy umysł zdolny do myślenia pojęciami abstrakcyjnymi prędzej czy później dojdzie do kwestii powstania i śmierci wszechświata i każdy musi odpowiedzieć na nie samodzielnie. Natomiast sam wszechświat, choćby najdokładniej zbadany, prawdopodobnie nigdy nie udzieli jednoznacznej odpowiedzi. Może wynika to z czasowej nieskończoności kosmosu i z oczywistej chwilowości istot myślących? A może nowoczesne, wysublimowane naukowe spekulacje okażą się kiedyś równie naiwne, jak mitologiczne bajania naszych przodków?

Literatura

P. Clifford, Krótka historia końca czasów. Warszawa 1999.

F. Cuomo, Wielkie proroctwa. Nowy klucz do odczytania najsłynniejszych przepowiedni

w dziejach, od starożytnego Egiptu do Biblii, od Nostradamusa do Fatimy.

Warszawa 1999.