Eksperymenty Stanleya Milgrama i Philipa Zimbardo, urok władzy, behawioryzm, społeczne konwencje i etyczny relatywizm
Przekonanie o tym, że ludzkie zachowanie opiera się na zasadach moralnych w odróżnieniu od amoralnej przyrody jest jednym z fundamentów naszego poczucia człowieczeństwa. Większość z nas, nawet wiedząc o biologicznych korzeniach ludzkich systemów wartości, podkreśla etyczną wyjątkowość gatunku Homo sapiens. Owszem, jesteśmy gotowi ewentualnie zgodzić się, że gdzieś tam w zakamarkach naszej podświadomości i w strukturze naszego organizmu kryją się mechanizmy biologiczne, jak choćby samolubny gen. Chcemy jednak wierzyć, że na tym biologicznym podłożu rozwinęły się cechy absolutnie wyjątkowe, rzekomo specyficznie ludzkie i to one miałyby w niezaprzeczalny sposób stanowić dziś istotę człowieczeństwa. Może więc należałoby mówić o ludzkiej duszy wyrosłej co prawda z natury zwierzęcej, lecz znacznie przewyższającej zwierzęta? Tego rodzaju interpretacja wydaje się dość miłym dla ludzkiej próżności sposobem pogodzenia naszego niezaprzeczalnie biologicznego organizmu oraz tak cenionej duchowości, dzięki czemu możemy dumnie mówić o byciu człowiekiem. Nadal więc będziemy mogli przeciwstawiać zachowania „ludzkie” czyli etyczne i dobre, nakierowane na innych oraz zachowania „zwierzęce”, które są brutalne i egoistyczne, nieliczące się z innymi, podyktowane aktualną sytuacją. Innymi słowy człowiek w tym ujęciu miałby być istotą względnie niezależną od otoczenia dzięki hierarchii wartości moralnych. Zwierzę zaś to rzekomo zbiór mniej lub bardziej złożonych programów działających doraźnie według reguł behawiorystycznych, czyli reagujący na bodźce z otoczenia i ściśle od tych bodźców zależny.
W roku 1961 amerykański psycholog Stanley Milgram pracujący na uniwersytecie Yale podjął próbę sprawdzenia, jak stabilne i w jakim stopniu autonomiczne wobec otoczenia są ludzkie hierarchie wartości. Poprosił przypadkowego ochotnika o odegranie roli nauczyciela w eksperymencie, który polegał na uczeniu kogoś języka obcego. Uczeń znajdował się w oddzielnym pomieszczeniu za szybą, a nauczyciel-ochotnik komunikował się z nim za pomocą mikrofonu. Nauczyciel otrzymał prawo do karania ucznia poprzez stosowanie elektrowstrząsów o różnym napięciu. W ciągu kilku pierwszych dni mało zdolny uczeń prawie nie wykazywał postępów, co w końcu skłoniło nauczyciela do użycia prądu. Bardzo słabe impulsy z pewnością nie mogły zaszkodzić dorosłemu człowiekowi, lecz nauczyciel i tak miał początkowo skrupuły. Jednak w miarę upływu czasu irytacja nauczyciela narastała, bo uczeń okazał się wyjątkowo oporny, a w dodatku eksperymentator namawiał do zwiększania napięcia argumentując, że nauczyciel ma do tego prawo. W rezultacie impulsy stawały się coraz mocniejsze i uczeń za szybą coraz bardziej cierpiał, skręcając się na swoim fotelu i jęcząc. Nauczyciel zaś przekonany o słuszności i sprawiedliwości swojego postępowania w ciągu kolejnych dni zwiększał napięcie. Wreszcie doszedł do granicy, poza którą uczniowi groziła śmierć, co podkreślał sam eksperymentator. Z drugiej jednak strony prowadzący eksperyment wskazywał, że uczeń uparcie i złośliwie nie spełnia swego zadania, a zatem słusznie należy się mu kara. Ciekawa była ostateczna reakcja nauczyciela: otóż po pewnym wahaniu zwiększył on napięcie aż do wielkości zabójczej dla ucznia. Na szczęście uczeń był aktorem, a domniemany fotel elektryczny nie miał nic wspólnego z prądem. Za to nieświadomy tego nauczyciel wyraźnie pokazał, że w odpowiednich okolicznościach potrafiłby zabić. Wszyscy wokół niego grali i tylko jego zachowanie było tu autentyczne, a przede wszystkim skrajnie niepokojące dla ludzkiej dumy i przekonania o wrodzonej dobroci. Okazało się, że w myśl reguł behawioryzmu nasze rzekomo nienaruszalne i stałe zasady moralne zależą od okoliczności. Człowiek żyjący we względnym dobrobycie w ustabilizowanym demokratycznym społeczeństwie, łagodny i dobry, który kocha rodzinę, studiuje na przykład historię sztuki i nie skrzywdziłby muchy, może stać się zabójcą. Co więcej, zabijając może nie czuć się winnym, jeżeli stoi za nim określone prawo lub autorytet. Nauczyciel-ochotnik został poinformowany, że jego rolą jest zmusić ucznia do nauki, a nieposłuszeństwo lub złośliwe nieuctwo może surowo karać. W dodatku o słuszności jego postępowania stale upewniał go eksperymentator reprezentujący tu „czynnik oficjalny” lub „siłę wyższą”. W rezultacie tak zwany porządny człowiek stosunkowo łatwo posunął się aż do zabójstwa, bo zezwalało mu na to obowiązujące w danej sytuacji prawo i autorytet eksperymentatora.
Można przypuszczać, że wielu z nas, a może nawet większość, zachowałoby się podobnie jak „nauczyciel” z eksperymentu Milgrama. Pośrednich dowodów słuszności takiego przypuszczenia dostarcza nam historia. Wystarczy przypomnieć sobie miliony „uczciwych” Niemców, którzy na rozkaz Hitlera i jego zauszników zabijali Żydów, Cyganów i Słowian, ponieważ tak ich nauczyli twórcy nazistowskiego państwa. Zdecydowana większość z nich nie miała poczucia winy, fotografowali się ze swoimi ofiarami, a zdjęcia wysyłali matkom, żonom, narzeczonym i dzieciom jako pamiątki. Po latach zaś, kiedy Niemcy przegrały wojnę, zmieniła się władza i panujące w społeczeństwie nastroje, wielu tych samych Niemców wyrażało zdziwienie, zakłopotanie i wstyd że mogli kiedyś wyznawać tak absurdalną i zbrodniczą ideologię.
Nie należy się jednak łudzić, że ideowe zaślepienie dotyczyło jedynie tak skrajnych i groźnych ruchów jak hitleryzm. W codziennym życiu każdy z nas chętnie zrzuca z siebie odpowiedzialność, zasłaniając się przepisami czy prawem. W wojsku żołnierz uczy się zabijania, lecz nie nazywa tego morderstwem ani nawet zabójstwem, bo powiedziano mu, że broni ojczyzny. Słowo charyzmatycznego proroka, duchownego, lub ukochanego wodza czy po prostu zwierzchnika jest doskonałym usprawiedliwieniem dla najrozmaitszych czynów. Jeżeli ktoś taki, tak zwany autorytet, wydaje rozkaz lub przekonuje, że dany postępek jest dobry, choćby wbrew powszechnie akceptowanym standardom, wielu z nas podporządkuje się i bez poczucia winy dopuści się zbrodni. Tak właśnie tłumaczyli się hitlerowscy mordercy podczas procesu w Norymberdze; podkreślali, że wykonywali tylko rozkazy. Wzbudza to zwykle oburzenie na ich cynizm i obłudę, lecz w rzeczywistości jest bardzo bliskie prawdy. W państwie zbudowanym pod dyktando Hitlera i pod przemożnym wpływem jego legendy jako wodza narodu mało kto umiał zachować samodzielność ocen. Teoretycznie Niemcy wiedzieli, co jest zbrodnią i czego zakazuje tradycyjna etyka. Jednak państwowe przepisy i rozkazy zwalniały z odpowiedzialności; bo tak było łatwiej. Można zapytać samych siebie, czy my zachowalibyśmy się inaczej? Niestety albo na szczęście większość ludzi nie zna odpowiedzi na to pytanie, ponieważ może jej udzielić wyłącznie praktyczny sprawdzian z przyzwoitości. Niestety, w eksperymencie Milgrama jeden z nas takiego sprawdzianu nie zdał i nie ma żadnych powodów, aby sądzić, że był wyjątkiem.
Zresztą po dziesięciu latach inny badacz przeprowadził kolejny, równie szokujący eksperyment, który chyba ostatecznie obalił wiarę w rzekomo naturalną skłonność człowieka do dobra. Philip Zimbardo z uniwersytetu Stanforda w USA zebrał grupę 24 studentów, którzy dobrowolnie zgodzili się przez dwa tygodnie odgrywać rolę więźniów i strażników w specjalnie przebudowanych pomieszczeniach uczelni. O tym, kto będzie strażnikiem, a kto zostanie więźniem, zdecydowało losowanie. „Strażnicy” otrzymali mundury i prawo do stosowania przemocy, a „więźniowie” faktycznie zostali zamknięci i poddani ostrej dyscyplinie. Eksperyment przerwano już po kilku dniach, kiedy okazało się, że studenci grający strażników coraz brutalniej traktują swoich kolegów-więźniów i sytuacja szybko zmierza w stronę tragedii. Eksperymentator zdążył zapobiec zbrodni, lecz część studentów była tak wstrząśnięta tym, co w sobie odkryła, że opuściła uniwersytet.
Natomiast my wszyscy dowiedzieliśmy się, że kulturalni, mili i wykształceni ludzie bardzo łatwo mogą stać się okrutnymi sadystami. Nie trzeba specjalnie skomplikowanych metod prania mózgu czy wieloletniego kształtowania osobowości. Wystarczy dać ludziom prawo do przemocy i choćby cień uzasadnienia jej użycia, a mogą przeistoczyć się w zbrodniarzy.
Różnica między eksperymentem Milgrama i Zimbardo polega przede wszystkim na liczbie uczestników. U Milgrama był jeden człowiek i musiał sam podejmować decyzję o zastosowaniu przemocy, chociaż niebagatelną rolę odegrał też eksperymentator zachęcający go do działania. U Zimbardo zaś pojawia się efekt grupy, gdzie ludzie tworzący jakąś wspólnotę, w tym wypadku „strażników”, nawzajem wspierają się i utwierdzają w słuszności podejmowanych działań. Każda z osób ma wtedy poczucie, że to grupa odpowiada za decyzje, a więc łatwiej jest zaakceptować nawet skrajne zachowania. Wspólnota jest gwarantem słuszności, bo doświadczenie wskazuje, że większość ma zwykle rację. Ten właśnie mechanizm tkwi u podstaw funkcjonowania sekt, mafii oraz zbrodniczych systemów politycznych w rodzaju komunizmu czy nazizmu.
Warto jednak uzmysłowić sobie, że paradoksalnie stanowi on również fundament demokracji, gdzie w powszechnych głosowaniach zwycięża opinia większości. Dodajmy, że ta opinia nie zawsze i niekonieczne jest racjonalna, ponieważ logiczne myślenie bywa blokowane przez społeczną tradycję i powszechnie akceptowane zwyczaje. Nawet intelektualiści i osoby bardzo krytyczne zazwyczaj boją się otwarcie przeciwstawić grupie i zachowują ostrożne milczenie; na tym polega siła opinii publicznej. Myślący inaczej zazwyczaj wolą zachować swoje opinie dla siebie. Jednym słowem większość uzurpuje sobie prawo do narzucania swoich ocen wszystkim członkom społeczeństwa, a indywidualiści raczej nie zabierają głosu. Chrześcijańska zasada kto nie z nami, ten przeciw nam nie jest więc czymś wyjątkowym. Podział na swoich i obcych, wierzących muzułmanów i niewiernych, na mającą rację większość i godną zniszczenia mniejszość, na „słuszne” i „niesłuszne” poglądy to zjawisko tak stare, jak ludzkie społeczeństwa. Nie jest przy tym istotne, że wszelkie podziały są w oczywisty sposób konwencjonalne. Miliony lat ewolucji życia społecznego pokazały, że osobnik ma większe szanse przetrwania w grupie, ale ceną za to jest konformizm czyli respektowanie konwencji.
Indywidualiści mogą funkcjonować jedynie wtedy, gdy nie ujawniają swoich poglądów, pozostając na marginesie życia społecznego. Ewentualnie, jeśli wejdą na szczyty społecznej drabiny, będą mogli innym narzucać swoje poglądy, czyli będą kreować nowe konwencje.
Tak rodzą się wielkie ruchy społeczne i polityczne, powstają idee religijne, filozoficzne czy naukowe, a ich inicjatorzy cieszą się opinią charyzmatyków i pionierów. Masy społeczne przyjmują ich wskazania i w poczuciu wspólnotowej solidarności uznają je za własne. Następuje więc interioryzacja, czyli zaakceptowanie standardów społecznych przez jednostkę. Przeciętny człowiek jest przekonany, że wyraża własne opinie i wyznaje nienaruszalny, najlepszy z możliwych lub wręcz jedyny możliwy system wartości etycznych, choć w istocie powtarza tylko wpojone mu poglądy, które najczęściej bez jakiejkolwiek refleksji uznał za swoje, ponieważ tak został wychowany i tak było wygodnie. W imię rzekomo uniwersalnych wartości w rodzaju plemienia, religii, narodu, ojczyzny czy patriotyzmu jest gotów walczyć, a nawet poświęcić własne życie, czego przykładem są męczennicy za wiarę i bohaterowie wojen. W odpowiednich okolicznościach człowiek przekonany o słuszności swoich racji może zabić tych, którzy ośmielą się zakwestionować „prawdy”.
Agresja wobec obcych zawsze stanowiła mechanizm utrzymujący całość i tożsamość grupy, lecz należy pamiętać, że w epoce globalizacji i ogromnego postępu techniki stała się zagrożeniem dla całego gatunku Homo sapiens. Bohaterowie walczący za wiarę, władcę, naród czy kraj i zabijający w imię „wyższych racji” w XX i XXI wieku otrzymali możliwość likwidowania milionów swoich przeciwników. Okazało się, że fanatycy zaślepieni ideologią nienawiści zachowują się zawsze tak samo, a rozmiary dokonanych przez nich zniszczeń zależą od technologii.