Klejstenes i ustrój Aten, władza dla wygadanych, parlament, Rewolucja Francuska, anarchiści przeciw globalnemu niewolnictwu, pieniądze dla ludzi za biurkami
** **W roku 1993 w londyńskim Guildhall odbył się bankiet wydany przez Classical Society dla uczczenia okrągłej rocznicy... demokracji. Celebrowano dwa i pół tysiąca lat istnienia idei demokratycznej, czyli, jak chcą Grecy, „rządów ludu”. Członkowie wspomnianego stowarzyszenia uznali, że początkiem demokracji jako ustroju państwowego i pewnego sposobu urządzenia społeczeństwa jest rok 507 p.n.e. Wtedy to, skończył się niemal trzyletni okres walk o władzę w Atenach. Wcześniej Sparta rozbiła tyranię Pizystratów spychając Ateny do roli państwa drugorzędnego na arenie międzynarodowej, a wewnątrz tworząc polityczną próżnię. O jej wypełnienie zabiegało stronnictwo arystokratyczne pragnące, jeśli nie monarchii, to przynajmniej arystokratycznej republiki z przywilejami dla wysoko urodzonych i gwarancjami ich politycznej przewagi. Z drugiej strony działało stronnictwo ludowe, czyli właśnie demokratyczne (demos po grecku oznacza lud), za cel stawiające sobie stworzenie takiego ustroju, aby wszyscy mieszkańcy Aten cieszyli się tymi samymi, równymi prawami. Na czele demokratów stał Klejstenes z rodu Alkmeonidów i to jego imię miało stać się symbolem demokracji... Po zwycięstwie Klejstenes wprowadził nowy podział administracyjny Aten, aby arystokraci z dziesięciu nowych okręgów musieli ze sobą rywalizować wzajemnie się osłabiając. Jego pomysłem był też ostracyzm służący do usuwania Ateńczyków podejrzewanych o chęć zagarnięcia władzy. Polegał on na tajnym głosowaniu poprzez wypisanie imienia podejrzanej osoby na glinianej skorupie z rozbitego naczynia. Jeśli to samo imię powtarzało się na wielu skorupach, delikwent był skazywany na długoletnią banicję, aby najwspanialszy na świecie demokratyczny ustrój Aten mógł dalej istnieć.
A jak owa demokracja wyglądała z bliska? Przede wszystkim sama procedura ostracyzmu stwarzała ogromne możliwości manipulowania głosującymi. Chyba każdy zgodzi się, że uczestnicy głosowania nie żyli w próżni, ale wchodzili w najróżniejsze alianse, związki rodzinne i ekonomiczne, układy polityczne albo podlegali rozmaitym wpływom. Nietrudno więc zrozumieć, że ktoś bogaty i potężny mógł przekonać większość głosujących, a niektórych po prostu przekupić lub zmusić, aby skazali na wygnanie niewygodną mu osobę.
Istniała też w Atenach instytucja demagogów (po grecku „kierujący ludem”), czyli wykwalifikowanych doskonałych mówców, których zadaniem było przemawiać na zebraniach i przekonywać słuchaczy. Wiemy, do jakiej perfekcji rozwinięto wtedy sztukę przemawiania i wiemy, że bogaci mogli demagoga zwyczajnie wynająć. Komentarz wydaje się raczej zbędny. Zresztą zwróćmy uwagę, że pojęcia demagog i demagogia są dziś równoznaczne ze sprytną żonglerką słowną na ogół mającą na celu ukrycie prawdy.
Musimy więc pamiętać o nierówności wpisanej w ateńską demokrację. Bogaci i biedni mieli teoretycznie ten sam głos, ale ci pierwsi mówili jakby donośniej. W dodatku owa demokracja nie obejmowała kobiet i niewolników, ani też mieszkańców pochodzących spoza miasta. A jeszcze dochodzi zjawisko mnożenia niepotrzebnych stanowisk, które zajmowali ludzie popularni wśród ludu, i dlatego zostali przez ów lud wybrani. Jednak popularność niekoniecznie oznacza dobrą znajomość danego zagadnienia. Dlatego już Platon uważał, że demokracja jest równoznaczna z rządami ludzi niekompetentnych.
Ustrój wprowadzony przez Klejstenesa nie przetrwał długo (a może jednak to było długo?); załamanie przyszło bowiem po 185 latach i przez kilka następnych tysiącleci państwa organizowano wyłącznie jako monarchie lub republiki arystokratyczne (na przykład Wenecja), choć pojęcie demokracji pozostało w słownikach i w europejskiej świadomości. Pokłosiem ateńskiej idei będą potem rozmaite rady, wiece, parlamenty i sejmy, czyli zbiorowe ciała ustawodawcze nadzorujące sprawowanie władzy, lub spełniające rolę władzy pomocniczej przy boku monarchy. Przypomnijmy więc słowiańskie i germańskie rady przedstawicieli ważnych rodów, pierwszy na świecie (tak twierdzą Islandczycy) islandzki „parlament” funkcjonujący w Pingvellir od roku 960, parlamentaryzm brytyjski czy też sejm oraz senat w Królestwie Polskim... W tradycji demokratycznej należy też szukać typowej dla Europy autonomii miast. Rady miejskie mniej lub bardziej niezależne od monarchy to pomysł europejski i właśnie dzięki niemu mogły narodzić się kapitalizm, burżuazja oraz idea praw człowieka nie tylko niezależnych od woli władcy i religijnej ideologii, ale wręcz sprzecznych z nimi. Jak twierdzą niektórzy właściwym wyznacznikiem zasięgu kultury europejskiej są ratusze czyli siedziby samodzielnych władz miejskich. Niewątpliwie pomysł, aby lud miał pewien wpływ na kształt państwa i sposób rządzenia był ciągle żywy doprowadzając do różnie formułowanych kompromisów między władcą i jego poddanymi. Musimy jednak przyznać, że żadne z tych rozwiązań nie spełniało ideału „rządów ludu”, który pozostał wyłącznie w sferze teorii.
Oczywiście lud kilkakrotnie podejmował próbę zbudowania społeczności rzeczywiście demokratycznej. Takie właśnie podłoże miało wiele tak zwanych herezji jak choćby ruch katarów, bogomilców lub husytów. Dążenie do sprawiedliwości społecznej (jakkolwiek rozumianej) powoduje szereg gwałtownych wystąpień. Na przykład w roku 1534 w Lejdzie wybucha powstanie biedoty pod wodzą niejakiego Johanna. Plebs przejmuje władzę nad miastem, tworząc swoistą anarchistyczną, czyli „bezrządową”, republikę. Bardzo szybko jednak okazało się, że ktoś musi rządzić, ktoś musi podejmować decyzje i kierować wspólnymi działaniami. I tak oto wśród ludzi teoretycznie sobie równych ukształtowała się elita jakby nieco „równiejszych”. Gdyby nie interwencja z zewnątrz, która w końcu spacyfikowała miasto, prawdopodobnie ci ludowi przywódcy ugruntowaliby swoją władzę i przeobrazili się w nową arystokrację, tak jak wcześniej stało się to w kilku włoskich miastach. Takich wypadków było sporo we wszystkich zakątkach świata i, co znamienne, nigdzie nie rozwinęło się jakieś anarchistyczne czy demokratyczne społeczeństwo.
Podobne zjawiska obserwowano w Barcelonie w roku 1937 i także tam szybko wyodrębniły się dominujące grupy, wręcz szajki, które korzystając z bezkarności dopuszczały się po prostu rozbojów. Koniec końców barcelońską republikę zniszczyła armia.
Należy też przypomnieć opowieści o Robin Hoodzie albo Janosiku. Czy ci ludowi bohaterowie nie uosabiają odwiecznej tęsknoty uciśnionych za społeczeństwem sprawiedliwym i nareszcie przyjaznym? „Odbierał bogatym a dawał biednym” - to przecież credo rewolucyjnej lewicy. Oczywiście historycy powiedzą nam, i będą mieli rację, że ci rzekomo sprawiedliwi rozbójnicy i obrońcy ludu w rzeczywistości byli tylko zwykłymi rabusiami, ale to akurat nie ma żadnego znaczenia dla zwykłych ludzi. Legenda pozostaje legendą i nikt nie oczekuje od niej historycznej prawdy.
Pierwszą świadomą i podbudowaną teoretycznie próbą stworzenia demokracji była Rewolucja Francuska, której korzenie stanowią francuscy myśliciele oświeceniowi. Dzięki nim pod koniec XVIII wieku wydawało się, że ludzkość nareszcie zrozumiała zasady budowania idealnego państwa: zniesienie monarchii, równość wszystkich wobec prawa, rząd wybierany przez naród... Krótko mówiąc kwintesencja demokracji. Tyle tylko, że już w pierwszych miesiącach nowej rewolucyjnej władzy rządy ludu okazały się absolutnie niewydolne. Znowu, jak wielekroć wcześniej, ktoś musiał stanąć na czele tego ludu i zatroszczyć się o jego los. Bardzo szybko trzeba więc było sięgnąć po sprawdzone wzorce: terror, egzekucje niepokornych, wysiedlanie zbuntowanych... W oficjalnych dokumentach panowała papierowa demokracja, a na ulicach stanęły gilotyny, gdzie ścinano przeciwników tejże demokracji. Tak więc na większą skalę powtórzył się schemat znany z Lejdy: lud niszczy stare struktury polityczne i przejmuje władzę, następuje destabilizacja wszelkich związków społecznych, do głosu dochodzą ludzie z przestępczego marginesu, zaczynają się problemy z wyżywieniem, upadek ekonomiczny i terror. Ostatecznie ktoś przemocą zaprowadza porządek, zazwyczaj poprzez interwencję z zewnątrz. W przypadku rewolucyjnej Francji czynnikiem porządkującym okazał się Napoleon, rewolucyjny generał, który przywrócił większość dawnych instytucji, chociaż w nowej oprawie świeckiego państwa i przynajmniej nominalnej równości wszystkich wobec prawa.
W pewnym sensie jedynym w historii przykładem skutecznego przejęcia władzy przez zrewolucjonizowany lud i ustabilizowania jej w państwo był komunizm w wersji radzieckiej. Oczywiście był to zaplanowany i kierowany zamach stanu, lecz oficjalna propaganda przez dziesięciolecia głosiła, że to skrzywdzony naród obalił wyzyskiwaczy. Co ciekawe, jeśli choćby chwilowo przyjmiemy ten punkt widzenia, dostrzeżemy zadziwiająco dużo podobieństw do innych anarchistycznych czy lewicowych wystąpień. Przede wszystkim przejawia się to w początkowym ślepym niszczeniu śladów starego porządku. Zbuntowany lud w Lejdzie, w Paryżu czy w Petersburgu wszędzie tak samo rozbijał dzieła sztuki, deptał książki i złocone meble, a kobiety zwycięzców stroiły się w nocne koszule arystokratek uważając je za suknie. Potem nad rozpasanym motłochem zapanowuje grupa ludzi szczególnie brutalnych i pozbawionych skrupułów. Ci z pełną świadomością wprowadzają władzę terroru opartą na strachu i przemocy. Ostatecznie okazuje się, że pozornie szlachetne dążenie do demokracji (jakkolwiek byśmy ją pojmowali) nieodmiennie kończy się dyktaturą.
A zatem, jeśli ten tok rozumowania jest prawidłowy, możemy zaryzykować pewne uogólnienie. Wydaje się, że śródziemnomorska starożytność i europejskie średniowiecze były pod pewnymi względami bliższe zrozumieniu realnych możliwości człowieka, aniżeli okres od oświecenia aż do końca dwudziestego wieku. Dawni władcy budowali na ogół państwa autorytarne wykluczające lub ograniczające rolę ludu czyli słabo wykształconych i mało inteligentnych mas społecznych. Natomiast od XVIII wieku szerzą się idee demokracji, we Francji powstaje Powszechna Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela (24 VIII 1789 r.) oraz „jedynie słuszne” ruchy na rzecz globalizacji, postępowe i piękne.
Niestety, za fasadą szczytnych zasad zawartych w konstytucjach zachodniej Europy i Ameryki Północnej kryje się przewaga wielkich bankierów i technokratów, którzy dzierżą prawdziwą władzę. Powtarza się więc sytuacja z Aten Klejstenesa; bogaci nadal kupują sobie zwolenników i „ustawiają” polityków, aby ci wpływali na innych współobywateli, a zwyczajni ludzie praktycznie nie mają możliwości zmiany czegokolwiek. Na dodatek niemoc przeciętnego zjadacza chleba jest bez porównania większa w nowożytnych demokracjach niż była w Atenach dwa i pół tysiąca lat wcześniej. Jeśli ktoś nie wierzy, niech spróbuje wyobrazić sobie los osobnika odrzucającego cały zastany system polityczny en bloc. W starożytnych Atenach mógł on nie brać udziału w polityce żyjąc we własnym prywatnym kręgu, ponieważ doraźne decyzje podejmowane na szczytach władzy praktycznie go nie dotyczyły. Do jego osobistego świata mogły dotrzeć konsekwencje jedynie tych najważniejszych i najbardziej spektakularnych wydarzeń jak na przykład wojna. Nie dotykały go jednak głupota czy tylko pomyłka któregoś z demagogów.
A jak to wygląda w XX i XXI wieku? Ze względu na niebywale rozbudowaną biurokrację i niemal doskonały system nadzoru nad społeczeństwem, każda decyzja parlamentu przeforsowana przez jakąś grupkę polityków dotyczy bezpośrednio każdego obywatela. Kluczowym zagadnieniem jest tu sprawa podatków, które musi płacić każdy nawet, jeśli nie chce korzystać ze świadczeń finansowanych przez określony podatek. Kto by spróbował nie podporządkować się temu dyktatowi demokracji, straci prawo do funkcjonowania w ogóle. Demokratyczne państwo w odwecie zabierze mu na przykład jego własny dom lub warsztat pracy, które w Atenach były nienaruszalną prywatną własnością. Niestety, w roku 1863 pruski ekonomista Moritz Vogt opracował ideę podatku katastralnego, który miał państwu płacić każdy właściciel nieruchomości. Innymi słowy ktoś kupił sobie dom za własne pieniądze, a po zakupie okazuje się, że musi płacić państwu podatki za rzekomo własny domu. Piszę „rzekomo własny”, ponieważ niepłacenie podatku katastralnego kończy się odebraniem domu przez państwo, chociaż właściciel nabył go legalnie. W istocie przypomina to praktyki gangów wymuszających od kupców haracz za rzekomą „ochronę”, a alternatywą jest zniszczenie ich sklepu.
A to przecież nie koniec. Jeśli bowiem starożytny Grek lub średniowieczny mistyk nie chciał żyć w zastanym społeczeństwie, miał możność przeniesienia się w góry, na pustkowie czy do lasu, gdzie nikt nie mieszkał, a jego ekscentryzm nikomu nie przeszkadzał. A jak to wygląda w demokratycznej Europie czy Ameryce? Wszystkie góry i pustkowia należą do państwa lub do osób prywatnych i człowiek pragnący tam zamieszkać, musi płacić państwu podatek, albo go będzie ścigać państwowy aparat przemocy, na przykład policja.
Wielopiętrowy, złożony system urzędniczy stworzono dla wykonywania przepisów i wyciskania z ludzi pieniędzy a nie dla wygody obywateli. Ta niemożność ucieczki przed urzędniczą wszechwładzą demokratycznego państwa i brak miejsca, gdzie nie sięgałoby jego długie ramię, są doskonale widoczne na ulicach najbogatszych krajów, gdzie spotyka się ludzi „spoza” społeczeństwa. To bezdomni outsiderzy bez dachu nad głową, ponieważ nie mogą za niego zapłacić i nie mają gdzie odejść, bo wszędzie jest państwo wyciągające chciwe ręce po opłaty, podatki, procenty... Obywatel ma więc do wyboru albo podporządkowanie się mechanizmom państwowego ucisku w zamian za możność „normalnego” życia, albo ich zanegowanie i życie pod mostem jako wyrzutek.
Ta demokratyczna dyktatura wynika w pierwszym rzędzie z dużej liczby ludzi tworzących państwo. Chodzi o to, że podstawą wszelkich demokratycznych instytucji winna być elekcyjność poszczególnych urzędów, czyli ludzie głosując dają swoim wybrańcom władzę i stanowiska. Jest to bardzo proste, kiedy chodzi o małe społeczności liczące od kilkunastu do ok. 150 osób. Wybory są łatwe i szybkie, a kontrola nad wybranymi nie nastręcza właściwie żadnych kłopotów - po prostu wszyscy widzą, jak ich wybraniec pracuje. Zauważmy jeszcze jedno - w takich niewielkich grupach ewentualna reakcja na wszelkie nieprawidłowości może być wręcz natychmiastowa. Osobę niespełniającą oczekiwań usuwa się ze stanowiska na mocy wspólnej decyzji wszystkich członków grupy, aby ją zastąpić kimś innym. To się nazywa demokracją bezpośrednią.
A co się dzieje, kiedy społeczność rozrasta się do kilku tysięcy? W tej sytuacji osoba kandydująca do jakiegoś stanowiska nie może być znana wszystkim, a zatem i demokracja bezpośrednia jest niemożliwa. Społeczeństwo rozpada się więc na podgrupy, z których każda dokonuje wyboru swojego, znanego jej, kandydata i dopiero on może uczestniczyć w wyborach na poziomie najwyższym. Łatwo zauważyć, że każdy z tych kandydatów będzie raczej reprezentował interesy swojej podgrupy czy, jak kto woli, partii a nie całej społeczności. Ponadto chcąc być wybranym na poziomie najwyższym, musi dać się poznać ludziom spoza swojej podgrupy. Zaczyna się więc akcja propagandowa, reklamowanie swoich zalet i osiągnięć oraz dyskredytowanie konkurentów. Dla ewentualnego wyborcy oznacza to, że nie uzyskuje on bezpośrednio rzeczywistego wizerunku kandydata, jak to miało miejsce w małej społeczności, lecz musi polegać na odpowiednio spreparowanych informacjach pośrednich. Rośnie więc dystans między wyborcą i wybieranym.
Jeszcze gorzej sytuacja wygląda w społeczeństwach kilkusettysięcznych i wielomilionowych. Nie może być mowy o demokracji bezpośredniej, a z pozoru oczywisty system wyborów przekształca się tu w wielostopniową piramidę. Każda mała grupa wybiera swego przedstawiciela, przedstawiciele wielu grup wybierają spośród siebie następnego, lokalnego reprezentanta, który wchodzi w skład jeszcze wyższej struktury. Tam znowu dokonuje się głosowania i tak dalej aż do szczebla najwyższego. Tyle tylko, że ci na szczytach już nie są zależni od swoich pierwotnych wyborców; ich wybierają inni, też znajdujący się bardzo wysoko. W ten sposób rodzi się oderwana od rzeczywistości klasa polityczna, a przeciętny obywatel zatraca poczucie, że realnie kształtuje swój kraj. Zupełnie słusznie przestaje dostrzegać związek między swoją decyzją wyborczą, a zwycięstwem tego czy innego kandydata. Jest to tym wyraźniejsze, że zwykli obywatele nie mają praktycznie żadnych możliwości sprawdzenia, czy przekazywany przez propagandę wizerunek kandydata jest zgodny z rzeczywistością. Nie dysponują też skutecznymi mechanizmami kontrolującymi działalność ich wybrańca. Ktoś zapyta dlaczego? Odpowiedź jest niemal trywialna: z powodu wielkiej liczby mieszkańców danego kraju. Wystarczy policzyć; jeśli pan X był wybrany przez swoich wszystkich współplemieńców w liczbie 30, każdy z głosujących odpowiada aż za 1/30 dokonanego wyboru. Natomiast w kraju z 30 milionami mieszkańców na wybór pana X składa się (oczywiście w sytuacji idealnej, kiedy wszyscy zagłosowali) 30 milionów głosów. W praktyce więc pojedynczy głos jest bez znaczenia. To samo dotyczy ewentualnej kontroli - jeden głos krytyczny, a nawet tysiące krytyków, nie są w stanie zrównoważyć milionów wyborców, którzy wierzą propagandowemu wizerunkowi polityka, po prostu nie mając innego źródła informacji. Jeśli dodamy, że środki masowego przekazu służące propagandzie są zazwyczaj własnością najbogatszych ludzi w ten czy inny sposób związanych z polityką, szary obywatel okazuje się totalnie omotany i oszukany. A wszystko to w zgodzie z najwyższymi ideałami demokracji i wolności.
Absurdalność całego zjawiska osiąga apogeum w odniesieniu do finansowania polityki i biurokracji. W społeczeństwach niedemokratycznych pieniądze na te cele, zwłaszcza na ogromnie kosztowną propagandę, wykładał sam zainteresowany, często była to określona grupa (partia), rząd czy władca. Oczywiście fundusze te mogły pochodzić z wyzysku reszty mieszkańców danego kraju, ale w istocie w chwili ich używania były już własnością polityków czy panujących. Innymi słowy pan X pragnący zaistnieć na scenie politycznej musiał za to odpowiednio płacić i to z własnej kieszeni. W demokracji z początków trzeciego tysiąclecia za kariery polityków i za potwornie rozbudowaną machinę administracyjną płaci przeciętny obywatel, zmuszany do tego rozbójniczymi podatkami często przekraczającymi połowę jego dochodu. Oderwana od reszty społeczeństwa klasa polityczna narzuca ludziom coraz większe podatki i bez zgody większości przeznacza je na utrzymanie samej siebie: konstruuje korzystne dla siebie prawa i tworzy coraz więcej bezproduktywnych, ale wysoko opłacanych stanowisk w biurokracji. Opornych zaś niszczy za pomocą sądów, kar za niepłacenie świadczeń na rzecz państwa, konfiskat majątków...
Podsumowując te refleksje mamy chyba prawo stwierdzić, że demokracja stosunkowo najbliższa ideałowi jest właściwie możliwa wyłącznie w małych społecznościach, które dokonują wyborów w bezpośrednim głosowaniu i są w stanie na co dzień kontrolować swoich wybrańców. Im większe społeczeństwo, tym mniej sprawiedliwe – demografia zabija demokrację doprowadzając do organizacyjnych absurdów. Jest oczywiste, że wielkie społeczności nie mogą funkcjonować jako spójna całość bez rozbudowanej piramidy administracyjnej. Jednak administracja zamknięta we własnym świecie przepisów, formularzy, dyrektyw, rozporządzeń, limitów i wskaźników staje się samodzielnym sztucznym organizmem istniejącym, co prawda, tylko na papierze, ale terroryzującym mieszkańców świata prawdziwego. To jest ta druga strona realnej demokracji przypominająca raczej coś na kształt neoniewolnictwa - ludzie są z pozoru wolni, lecz jest to wolność wypełniania biurokratycznych przepisów.
Niestety, jak powiedział Winston Churchill, demokracja jest najgorszym ze znanych systemów, ale na razie nikt nie wymyślił niczego lepszego.
Literatura
N. Davies, Europe. A History. Oxford 1996.
E. Hankiss, Pułapki społeczne. Warszawa 1986.
A.K. Koźmiński, A.M. Zawiślak, Pewność i gra. Wstęp do teorii zachowań organizacyjnych.
Warszawa 1982.
Z. Kuderowicz, Filozofia dziejów. Warszawa 1983.