Religijność jako sposób na życie

Niewielu chrześcijan ma okazję doznać religijnego olśnienia związanego z przeżyciem kluczowym. Zazwyczaj poprzestają na religijności konformistycznej, ograniczając się do zewnętrznych atrybutów wiary przejętej od rodziców i wychowawców. Zdarza się jednak, że na tradycję nakłada się świadoma decyzja, a to zwykle prowadzi do pogłębienia religijności. Co ciekawe, przyczyna podjęcia decyzji może być całkiem prozaiczna. Bywa, że człowiek staje przed alternatywą, musi wybrać między nieciekawym i pozbawionym perspektyw życiem świeckim i bardziej obiecującym życiem duchownego lub przynajmniej osoby poświęcającej się dla religii. Służba Bogu nadaje życiu sens i wartość, których zdaje się nie oferować stan świecki. Brzydka lub oszpecona dziewczyna nie mając szans na zamążpójście szukała sensu w klasztorze. Kaleka bez perspektyw mógł stać się mistykiem, kaznodzieją czy prorokiem. Biedak mający być żebrakiem, mógł być mnichem, może nawet członkiem zakonu żebraczego, lecz wtedy jego ubóstwo nabierało głębokiego znaczenia. Hagiografie wymieniają setki świętych, którzy dokonali wyboru i dzięki temu do dziś o nich pamiętamy. Dla przykładu można wymienić Ludwinę z Schiedam, Feliksa z Nikozji, Rytę z Cascii. Anielę od Krzyża, Faustynę Kowalską...

Ojciec Robert: nie żądać zbyt wiele

Wszystko zaczęło się w latach 80. XX wieku w jednym z polskich miast uniwersyteckich. Chłopak, powiedzmy Robert, miał potwornie zniekształconą twarz. Skończył studia przyrodnicze i podjął pierwszą pracę. Wśród znajomych był raczej lubiany, ale doskonale rozumiał, że nie ma szans na założenie rodziny, ponieważ żadna dziewczyna nie zgodzi się na ślub z kimś o takiej aparycji. Wiedział też, że nie zrobi kariery zawodowej ze względu na raczej przeciętne zdolności. Przed nim rysowało się nudne, samotne i prawdopodobnie smutne życie. Znaleźli się jednak dobrzy ludzie, którzy mu pomogli: przeszedł kilka operacji plastycznych i przestał razić swoim wyglądem, chociaż pozostał brzydki. Wtedy nagle zniknął. Upłynęło kilka miesięcy, zanim okazało się, że wstąpił do zakonu misyjnego. Jak opowiadał, chciał dostać się do innego zgromadzenia, ale tam nie przyjęto go ze względu na wygląd. W zakonie otrzymał odpowiednie wykształcenie, przyjął święcenia kapłańskie i został misjonarzem, co, jak twierdził, zawsze było jego marzeniem. Wiele długich lat spędził potem w Papui Nowej Gwinei. Stał się „kimś”, zwiedził kawał świata, a przyjaciołom w Polsce mówił, że niesie poganom światło wiary. Na początku był pełen zapału niczym Franciszek z Asyżu, który również wierzył, że oczywista prawda chrześcijaństwa przekona muzułmańskiego władcę. Z biegiem lat jednak nauczył się, że jego prawda nie dla każdego musi być oczywista. Z oburzeniem, ale też z rosnącą rezygnacją, opowiadał, jak Papuasi przedkładali stare obyczaje nad chrześcijaństwo, czemu nie potrafił zaradzić jako ich duchowy nauczyciel. W końcu wytłumaczył sobie, że przecież on, ojciec Robert, wykonywał powinność misjonarza najlepiej, jak umiał, więc nie może odpowiadać za złą wolę tych, którzy odrzucali Dobrą Nowinę. Zdawał się wmawiać samemu sobie i innym, że wiele lat temu wybrał określoną drogę i nie chciałby niczego zmieniać, bo była to droga najlepsza z możliwych. Po kilkunastu latach ojciec Robort znalazl się w szpitalu z objawami głębokiej depresji.